wtorek, 13 maja 2014

Rozdział 5. Samotna wędrówka

Las był coraz bliżej, a mi coraz bardziej brakowało tchu. Adrenalina nie schodziła schodziła z mojego ciała, dlatego mogę powiedzieć, że nogi niosły mnie same. Rzuciłam szybkie spojrzenie za siebie. Ujrzałam namiot armii Bellatores, najpiękniejsze miejsce, jakie odwiedziłam, który płonął wielka pochodnia, był pełen wypalonych dziur. Niestety nigdzie nie widziałam uciekających wojowników.

Wpadam między krzaki i pierwsze co robię, to padam w pobliski dołek. Cały czas biegnąc, miałam wrażenie że ogień mnie gonił, stąd taki dziwny odruch. Biorę kilka głębszych oddechów, i dopiero teraz czuję, jak bardzo męczący był ten sprint. Momentalnie zaczęły boleć mnie wszystkie mięśnie, ale co zrobić, adrenalina w ciele człowieka nie może zostać na zawsze. Stopniowo podnoszę się z ziemi i wyłażę z dołka.

Jestem w ciepłym, ale gęstym lasie. Z tego co widzę, jest to las nadzwyczaj gęsty i mieszany. Idę szybkim krokiem przed siebie. Jestem dobrej myśli, że w promieniu kilku metrów znajdę moich przyjaciół. Muszę co chwila odgarniać wielkie liście drzew i kujące krzewy, bo nie dość, że bardzo mnie irytują, to bardzo przeszkadzają w marszu.

Po drodze zastanawiam się, czy nie postąpiłam jak tchórz, uciekając z pola bitwy. Przecież mogłam w czymś pomóc, niekoniecznie walczyć. Nadal nie rozumiem słów kapitana, że jestem nadzieją, chociaż powtarzałam je sobie cały czas w trakcie gonitwy. Jednak kapitan to kapitan, a jeśli oddał mi swój płaszcz z wyposażeniem, musi chodzić o coś szczególnego. Podświadomie, na myśl o ubraniu, gładzę szorstki materiał. Sięgam do kieszeni, aby sprawdzić, czy rzeczywiście jest tam to, o czym mówił Mario i jak wygląda. Delikatnie wyciągam sztylet w skórzanym futerale. Zdejmuję pokrowiec i trzymam w dłoni nieskazitelnie srebrny, o długim i szpiczastym ostrzu sztylet. Obracam go w dłoniach. Budzi we mnie ogromny zachwyt. Chowam go szybko, bo znając swoją niezdarność, zaraz bym go pewnie upuściła, ewentualnie skaleczyłabym się nim. Bardzo kusi mnie, aby skontrolować, jak działa łuk, który wyczuwam od zewnętrznej strony płaszcza, ale nie chcę czegoś zepsuć, bo nie umiem się nim posługiwać. Przydałaby się Linda-snuję przypuszczenie.

Wędruje już jakieś piętnaście minut, a nigdzie nie natknęłam się choćby na jeden ślad po Wolfie i Karimie. Teraz częściej się rozglądam i czuję coraz większy niepokój. Zmęczenie daje po sobie znać, więc usadawiam się pod pobliską sosną. Chcę mi się pić. Nie piłam nic od śniadania, bo nie zdążyłam zrobić łyka kakaa, jak nastąpiło bombardowanie fioletowymi kulami. Moim zdaniem były zaczarowane, skoro Vegard potrafił z nimi walczyć i miały dość dziwny kolor, jak na pociski bazooki, czołgu, czy jakiś granatów. Zapewne stoi za tym Knut. Przypominam sobie słowa dziadka, że jest zdolny do wszystkiego, żeby zdobyć księgę.

Przymykam oczy i zastanawiam się, co robić. Nigdzie nie ma moich kompanów, a nie jestem pewna, czy przetrwam choćby jeden dzień w tej gęstwinie.

Słyszę trzask, a pod moimi powiekami natychmiast eksplodował biały kolor. Zrywam się z ziemi i rozglądam się niespokojnie. Kolejne szelesty. Skradam się, najciszej jak umiem, do pobliskiego dębu i ostrożnie pnę się w górę. Kiedy zaczynam słyszeć niewyraźne rozmowy, dostaję zrywu emocji i wspinam się jeszcze szybciej.
Kładę się na brzuchu na pokrytym liśćmi rozgałęzieniu.

Widzę wydeptaną przeze mnie drogę z góry. Zza krzaka wychodzi wysoki mężczyzna w czarnej pelerynie i kombinezonie, ma białą maskę, dokładnie taką samą jak...

-Tisiv-szepczę do siebie. Czuję ogromny strach, że nagle z jakiegoś niewiadomego powodu, może żeby pooglądać ptaki, zobaczy mnie.

On jednak zachowuje się dość dziwnie, schyla się, kuca, rozgląda się  i węszy w powietrzu jak pies. Małymi krokami podchodzi do drzewa, na które się wspięłam i również bacznie się mu przygląda, a mi serce skacze do gardła. Z szeroko otwartymi oczami ze strachu przyglądam się, jak tropiciel bada drzewo. Raptownie patrzy do góry i uśmiecha się, widząc mnie.

-Tu jesteś! Czekaj tam na mnie.-mówi ostro

Patrzę, jak wdrapuje się, krok po kroku na drzewo i jest coraz bliżej mnie. Decyduję się nie siedzieć bezczynnie i pokonuję paraliż, który ogarnął mnie po tym, jak zobaczyłam wroga. Wdrapuję się jeszcze wyżej. Co chwilę patrzę, gdzie jest już mężczyzna. Z tego co widzę, nie jest dobry w wspinaczce, bo ciągle spogląda w dół, chyba boi się wysokości. Rzucam spojrzenie w górę i moim oczom ukazuje się wielkie ptasie gniazdo. Nie czekam ani chwili i włażę do niego.

Gniazdo, całe szczęście, jest puste. Tkwię w niewygodnej pozycji, niby leżąc, niby kucają i zastanawiam się, co zrobić. Zeskoczyć i uciekać czym prędzej? Tkwić w tym gnieździe czekając na tropiciela?

-Masz na prawdę wielkie szczęście, dziewczyno-odzywa się, słyszę, że jego głos jest blisko-Że skończyły mi się strzały.

Przełykam ślinę. Dalej czekam. Wytykam sobie w myślach, czemu dalej siedzę w tym cholernym gnieździe? Niespodziewanie, wprost przede mną, obrócony tyłem wyłania się mężczyzna. Wstrzymuję oddech. Nie mogę się ujawnić, ale długo tak nie wytrzymam.
Moja ręka wędruje do kieszeni. Wyciągam z niej powoli srebrny sztylet.  Każdy ruch jest jak rosyjska ruletka-pełne ryzyko, ale warto ryzykować. Trzymam broń w prawej dłoni i  symuluję ruch ręką, jakbym to zrobiła. Przybliżam i oddalam sztylet od jego pleców. Myślę gorączkowo.  Brakuje mi już powietrza. Decyduję się zrobić to, co pierwsze wpada mi do głowy.
Błyskawicznie wysywam się z gniazda i kopię  z całej siły w ścięgno pod kolanem wroga.  Mężczyzna jęknął i przechylił się, nie zdążył nawet się obrócić w moją stronę, kiedy stracił równowagę i spadł.
Wpatruję się, jak obija się między gałęziami, a potem ląduje na ziemi, niczym worek kamienii.
Wciągam tak upragnione przez moje płuca powietrze. Już po wszystkim. Nie śmieję się jednak. Nie jest mi dobrze z tym, że spadł, chociaż sam mógł mnie zabić.
Schodzę ostrożnie na dół. Na kilku gałęziach widzę ślady krwi tropiciela, pewnie uderzał w nie głową. Ląduję na ziemii obok nieruchomego ciała wroga. Podchodzę powoli i przyglądm mu się ze smutkiem. Otwarte, beznamiętne oczy patrzą się w niebo. Klękam obok niego i ściagam białą maskę.
Widzę starszego mężczyznę z brodą i krótkimi czarnymi włosami. Wpatruję się w niepodnoszącą się klatkę  piersiową. Umarł. Koniec. Skończył życie przeze mnie. Może miał rodzinę, dzieci, kochającą żonę...a ja go zabiłam.
Staram się uciec od tych myśli, jednak ciągle wyobrażam sobie, co on teraz czuje. Chciał mnie jednak zabić, a jak nie zabić, to zranić.
Schylam się nad jego twarzą.
-Niech opuszczą cię wszystkie lęki, a twoja dusza zazna spokoju-szepczę. Powiedziałam to, co, czego mu życzyłam. Szczerze. Nie była to co prawda modlitwa, bo nie wierzę  Boga, dlatego moje modlitwy byłyby nic nieznaczącymi wierszami.
Zamykam mu powieki i wstaję. Znów idę przed siebie, rzucam tylko ostatnie, melancholijne spojrzenie na ciało mojego wroga.
****
Patrzę na zachodzące słońce. Wygląda pięknie, idealnie. Jezioro, słońce, plaża ale Wolfa i Karima wciąż brak. Siedzę na ciepłym piasku. Zbliża się wieczór. Jestem nad dużym stawem, który znalazłam w środku puszczy. Czuję spragnienie, jeszcze większe niż rano. Zaczyna boleć mnie głowa. Straciłam już wiarę w to, że gdzieś spotkam przyjaciół. Po prostu utkwię w lesie, może odnajdzie mnie jakiś helikopter, a może nie znają nawet współrzędnych geograficznych tego miejsca.
Muszę przyznać, że nigdy nie czułam się tak samotna. Wolałabym, aby ktoś tu był, obojętnie kto, z kim mogłabym choćby ponarzekać. Kładę się na piachu i momentalnie zasypiam, trudno się dziwić, kiedy przeszłam tyle kilometrów.

Lecę przez pola na jakimś wielkim, białym ptaku. Jego lot jest bardzo niestablilny, dlatego muszę się mocno trzymać. Wlatujemy przez okno do wielkiej, staromodnej willi. Ptak siada ze mną na półce.
-Gdzie jest Logan?-pyta wysoki, siwy mężczyzna z półdługimi włosami. Jest wyraźnie rozwścieczony, co przedstawiają  jego zmarszczki.

-Zniknął, po prostu wyszedł na poszukiwania i śladu po nim nie ma-odpowiada mu wzruszając ramionami wojownik w czarnym kombinezonie-Myśli pan, że to ona?

-Albo jej koledzy-prycha siwy facet-Chociaż...ma możliwości na wojowniczkę.

-I tak nam nie zagraża, szefie. Proszę tylko spojrzeć na naszą armię...

Szef wali pięścią w stół.

-Co z tego, jeśli dotąd nie dostałem księgi?-pyta z wyraźnymi pretensjami do rozmówcy i zaciśniętymi zębami-Wysłałem tornado do jej miasta, może zrozumie, że ma się poddać i mi ją znaleźć.

-Tak od razu tornado?

-A co mam, cholera zrobić?!-zrywa się z fotela-Macie mi ich tu przyprowadzić, to dziecko i jej towarzyszy. A jeśli nie...-w jego dłoni pojawia się niebieskawa, mała kula. Ciśnie ją w pobliski wazon ze zwiędłymi kwiatami. Szkło rozbija się z trzaskiem, wylewając na popalony dywan brudną wodę.

Wszystko jaśnieje stopniowo, aż wreszcie cały obraz zalewa się białym kolorem. Otwieram oczy. Szybko zrywam się z zimnego piachu. Obejmuję wzrokiem całą okolicę i znów wracam do ponurych myśli. Nie wiem, czy cieszyć się z tego, że przetrwałam noc, czy martwić się, kiedy nastąpi odwodnienie w moim organizmie. Głód skręca mi żołądek, zjadłabym wszystko, obiecuję, wszystko!

Podchodzę do brzegu czystego jeziora i przemywam lodowatą wodą twarz. Ile dałabym za minutę gorącego prysznicu! Kucam przy wodzie i uświadamiam sobie, że nigdy w życiu się tak nie nudziłam. Moją uwagę przyciągają dwa kamienie wystające spod piachu. Wygrzebuję je i zaczynam się nimi bawić, jak małe dziecko. Stukam kamieniami o siebie, podrzucam je. Nagle do głowy przychodzi mi pewien pomysł. Ściągam arafatkę, kładę ją na piachu i pocieram nad nią znalezione kamienie, oczekując iskry. Nie mogę określić, czy to wygłupy, czy też walka o przetrwanie. Po prostu na niczym mi już nie zależy. Utknę tu. Trę, trę i nic z tego. Kamienie tylko są ciepłe. Klnę cicho. Nie dość, że jestem głodna, spragniona, to jeszcze mi zimno. W potoku przekleństw wyrywa mi się kolejne, dziwne słowo.

-Igne vivit.

Arafatka nagle zaczyna płonąć żywym ogniem. Wybucham śmiechem, ja opętaniec. To mi się nawet podoba. Czary są wtedy, kiedy tego chcę. Chciałabym jednak się nauczyć używać magii tak jak chcę, i jak chcę. Czy tak mają dzieci magów, że nie wiedzą co i kiedy mówią? Co mi z tego, że będę wypowiadać jakieś dziwne słowa, nie znając ich sensu? Pocieram oczy dłońmi. Obserwuję w moich myślach zły humor spowodowany brakiem jedzenia. Przecież powinnam się cieszyć, z tego, że jeszcze żyję.

Siadam do ogniska i wyciągam ręce ku płomieniom. Gorący żar powoduje, że dopiero teraz czuję, iż mogę ruszać w pełni palcami.

Patrzę przed siebie, na wschodzące słońce. To piękny widok, jasne słońce wśród szarego, niemrawego otoczenia. I jeszcze to jezioro, gładkie tak tafla lustra, takie srebrzyste i czyste. Nieoczekiwanie płaską powierzchnię jeziora przecinają dwa podłużne nury, które rozchlapują wodę na wszystkie strony. Patrzę na to ekscentryczne zjawisko, ze strachem i pytaniem "co to kurcze jest?!" na twarzy. Wstaję podskokiem i wyciągam z futerału sztylet. Trzymam go koło ucha i czekam, aż to coś wyłoni się z wody. Jest coraz bliżej i bliżej, a mi coraz szybciej bije serce. Nie mam pewności, że znów pójdzie mi tak łatwo, jak na drzewie.

Z wody wyłaniają się dwie zmoczone postacie, w przemokniętych, zielonych płaszczach.

-Wolf! Karim!-podbiegam do nich i pomagam im wyjść na brzeg-Jak mnie tu znaleźliście? Myślałam, że zgubiłam się na dobre.

-Ognisko-wycedził Wolf przez zaciśnięte zęby-Zobaczyliśmy dym.

Przyjaciele byli bardzo zmarznięci, więc zdjęli przemoczone płaszcze i koszulki i rozłożyli je koło ognia. Zauważyłam, że mają umięśnione ramiona i brzuchy, ale nie wyglądali jak kulturyści. Sami usiedli tuż przy gorących płomieniach. Trzęśli się z zimna, ale to powoli ustępowało. Wymieniali jednak między sobą i mną uśmiechy.

-Wkrótce musimy zgasić ogień-stwierdził Wolf-Jesteśmy teraz łatwym celem dla Tisiv.

-A skoro mowa o Tisiv-wtrącił Karim spontanicznie-Natknęliśmy się na ciało jednego z nich. Tropiciela. To ty go wykończyłaś?

W mojej głowie pojawia się nieprzyjemne wspomnienie bezwładnego ciała wojownika, które spadało obijając się o gałęzie dębu.

-Nie wykończyłam. Spadł-Wolf i Karim unoszą znacząco brwi-Kiedy go usłyszałam, weszłam do drzewo, a on za mną. Schowałam się w jakimś gnieździe, a jak pojawił się przede mną, kopnęłam go i...no i spadł.

Moi towarzysze patrzą się po sobie wymowie i zaczęli śmiać się cicho.

-Tak myślałem, Lena-mówi rozchichotany Wolf-Nie masz jeszcze odwagi, żeby używać broni.

-Nauczę się!-protestuję-Zabijanie zabijaniem, ale co z namiotem?-zmieniam umyślnie temat.

-Z tego co nam przekazał Vegard-zaczął Karim, ale natychmiast mu przerwałam

-Vegard żyje? Kto jeszcze przeżył?

-Tak, żyje. Franek też, Karem, Fabio, Strzerzowski, Matt, Taylor, Jeen, Aisza, Ucja również.

-A pozostali? Linda, kapitan Mario, Jake i inni?

-Kapitan Mario jest ciężko ranny. Nie wiadomo, czy jeszcze przeżyje. Pozostali...nie żyją.-rzecze Wolf i zapada dosłownie żałobna cisza.

Wpatruję się w jeden punkt i przed oczami mam piegowatą twarz Jake'a i serdeczny uśmiech Lindy. Zadziorne wizerunki innych wojowników...Umarli. Czuję o wiele większy żal, niż przy śmierci wojownika Tisiv. Swoje życie zakończyli moi sojusznicy, przyjaciele. Znałam ich jeden dzień, a czuję się, jakbym spędziła z nimi całe życie. Dziwne poczucie winy wypełnia mnie od środka. Wreszcie wybucha.

-To przeze mnie-prawie krzyczę-Tylko sprowadziłam na was Tisiv.

-Nie-odpowiada krótko mężczyzna-My cię potrzebowaliśmy.

-Do robienia sobie kłopotu?

-Posłuchaj mnie, jesteś dobrym człowiekiem, nie chcesz, żeby nikomu nie działa się krzywda, tak?-pyta szorstko, a ja kiwam głową-My też, wbrew pozorom, tacy jesteśmy. Kunt jest zdolny do wszystkiego aby zdobyć Księgę. Może rozwalić nią wszystko wokoło, bo jest chory psychicznie i nie akceptuje nikogo, oprócz siebie. To ty jesteś teraz głównym przewodnikiem poszukiwań...

-Ale dlaczego? Jak na razie na nic się wam nie przydałam.

-Masz w sobie moc, o jakiej nie wiesz. Nawet nie wiesz, że znasz magię. Prawdopodobnie w poprzednim wcieleniu byłaś ostatnią osobą, która widziała księgę.

-Jak to możliwe? Skąd o tym wiecie?-pytam kąśliwie. Znów dowiaduję się o wszystkim ostatnia.

-To wszystko jest zapisane w średniowiecznych kronikach. Odnaleźliśmy je pod koloseum w Rzymie.

Cichnę na chwilę i gładzę palcami piasek. Wygląda na to, że nie bez powodu mam takie dziwne zdolności. Najgorszym problemem jest wiara w to, co mówi Wolf.

-Co zrobimy z księgą, kiedy ją znajdziemy?-celowo zmieniam temat.

-Jeszcze nie wiem-odzywa się cicho mężczyzna.

O dziwo nie wtrącający się dotąd Karim zapytał:

-Ej, może coś zjemy? Głód jak na razie nie wpływa dobrze na jakiś postęp, tylko psuje humor.

Chłopak wyciągnął z dużego plecaka, który miał ze sobą, kilka kanapek i rozdał każdemu po jednej.

-Musimy oszczędzać-tłumaczy-I tak dobrze, że udało mi się coś spakować.

Wszyscy starali się jeść wolno, aby oszukać organizm, ale ten spragniony jedzenia, wciągał wszystko jak odkurzacz. Zjadłam kanapkę i tęsknym wzrokiem popatrzyłam ku plecakowi Karima.

Wstaliśmy z niedosytem, jednak z o wiele lepszym humorem. Wolf zdecydował, że pójdziemy na wschód, bo z tego, co pamiętał z mapy, niedaleko jest kryjówka Tisiv i zamierzamy ją zaatakować. Uznał, że to będzie najlepszy trening, bo praktyczny. Mnie ciarki przechodziły po plecach, gdy to mówił, ale uznałam, że muszę wreszcie postawić na odwagę i zrobić to, co do mnie należy.

Tak więc wyruszyliśmy wzdłuż brzegu jeziora. Wstawało już słońce i dzień zapowiadał się naprawdę nieźle. Teraz, jedyne co mnie przejmuje to znaczące spojrzenia i uśmiechy, które wymieniam z Karimem.

_____________________________________
Kolejny rozdział :) 
Liczę na wasze komentarze, mogą być nawet negatywne. Chcę wiedzieć, że nie piszę tego dla siebie.
Niezalogowani również mogą opiniować :)

poniedziałek, 5 maja 2014

Rozdział 4-Jestem nadzieją.

-Masz tu jakieś lustro?-pytam Karima rozglądając się po pokoju.

-A po co ci lustro? Przecież to tylko trening...-mówi rozbawiony

-Patrz na moje włosy!

-Długie, brązowe. Co w nich takiego złego?-dziwi się chłopak, a ja wzdycham i patrzę na niego z założonymi rękami-No dobra...zaraz wykopię-odpowiada zrezygnowany i po chwili rozrzucania rzeczy po pokoju podaje mi małe lusterko.

-Dziękuję-szczerzę się do chłopaka i siadam na moim materacu.

Rozpuszczam związane wcześniej włosy i zważając na to, że nie mam szczotki, przeczesuję je palcami, później znowu wiążę je w luźnego koka. Patrzę się w lustro na kilka plastrów zakrywających rany na twarzy. Trochę psują mój wizerunek, ale nie będę się nimi przejmować. Zawsze chciałam mieć jakieś fajne znaki szczególne, jak blizny, znamiona. Według mnie dodają one uroku i nikt nie jest taki sam. Teraz na pewno jakieś mi zostaną, bo na śniadej cerze widać wszystkie niedoskonałości.

Po kilku minutach przyszedł (tym razem zapukał) po nas Wolf i zabrał nas na trening. On i Karim mieli takie same, brunatno-zielone płaszcze. Miały duże kaptury i były dość cienkie, ale za to wygodne. Kiedy widzę ich w tych płaszczach, budzą w sobie tajemniczość. Ja, w moich dżinsach wyglądam przy nich, jak wielki neon wśród ciemności. Nie chcę jednak narzekać.

Dotarliśmy na pobliską polanę. Był to niewielki teren. To wszystko, co mogłam zobaczyć w ciemnościach.

-Trochę ciemno.-odzywam się cicho

-Zaraz to załatwimy-odpowiada mi Wolf i wyciąga z kieszeni płaszcza niewielką krótkofalówkę-Vegard, zgłoś się-mija krótka chwila, kiedy w głośniczku słyszę stłumiony głos dziadka.

-Zgłaszam się.

-Załatw nam oświetlenie i niewidoczność na polanie przy strumyku-mówi Wolf bez namysłu, a ja zastanawiam się gdzie są tu lampy i jak załatwić nam niewidoczność?!

-Robi się, dzieciaki. Uważajcie na moją Lenę-mówi łagodnym głosem Vegard. Kiedy wspomniał o mnie, zrobiło mi się jednocześnie miło i głupio.

-Dobra, dzięki-mówi mężczyzna i posyła mi znaczące spojrzenie. Chowa krótkofalówkę, a za chwilę dzieje się coś uderzającego, co zapiera mi dech.

Polana nagle rozświetla się białym, aluzyjnym światłem, ukazując jasno zieloną, świeżą trawę oraz różnie, ale przemyślanie polokowane przeszkody-skały, drewniane belki, okopy z wodą i bez, obręcze...Całość prezentowała się bardzo profesjonalnie i sportowo. Mam tylko obawę, czy nie ośmieszę się pokonując ten tor. I dodatkowo ta dziwna myśl, że znajduję się w jakimś dziwnym śnie, a może jestem w śpiączce? Nie, na pewno nie. To znaczy mam taką nadzieję, bo to wszystko, ta magiczna przygoda jest zbyt piękna, aby była tylko nic nie znaczącą abstrakcją.

-Gotowa do startu:?-pyta zdecydowanym głosem Wolf i klepie mnie po plecach

-Och...dużo tu tego. Mogę wiedzieć, co mam zrobić?

-Nie wiem, podejdź do czegoś, wybierz coś sobie-odpowiada mężczyzna patrząc w dal

-Aaa...dobrze-rezygnuję z dodatkowych pytań, bynajmniej dla mnie byłby one wkurzające

Powoli zbliżam się do oddalonego o kilka metrów wysokiego na kilkanaście metrów składu belek. Patrzę niepewnie w stronę moich kompanów. Karim klaszcze zachęcająco i jak zwykle się szczerzy, a Wolf zakłada ręce i obserwuje mnie z zainteresowaniem. Biorę głęboki oddech, bo się przyda. Drewniana wieża budzi we mnie ogromne przerażenie, mam lekki lęk wysokości, ale coś ciągnie mnie do niej.

Stawiam stopę na pierwszej belce. Są trwałe, jakby były do siebie przyklejone. Dodaje mi to odwagi.
"Weź się w garść, dziewczyno, pokaż, że umiesz!"-myślę optymistycznie. Kładę ręce na dwóch kłodach wyżej i podciągam się, pociągając za sobą nogi. To nie takie trudne. Powtarzam te kroki, ale robię to coraz szybciej. Jeszcze szybciej. To nawet przyjemne, śmieję się na samą myśl, że mi się udaje i robię to z taką łatwością. Zatrzymuję się, aby sprawdzić, jak daleko już zaszłam. Niepewnie spoglądam w dół i od razu robi mi się niedobrze. To nie jest wysokość 1, może 2 piętra. To jakieś 5 piętro! Nagle mam poczucie, że zaraz się puszczę, spadnę...

-Wszystko okej?-wydziera się do mnie Karim z dołu-Już niewiele ci zostało!

Zagryzam wargę i patrzę w rozjaśnione, nocne niebo. Pnę się do góry, tym razem rozważniej stawiam każdy krok, mając świadomość, że znajduję się bardzo wysoko.

Jestem już coraz bliżej, jeszcze tylko kilka stąpnięć, już prawie. Łapię wreszcie drążek na samej górze, ale nie nadążam się podciągnąć, a co dopiero nacieszyć się końcem. Drążek chwieje się niespokojnie i urywa się, a ja z nim.Spadając momentalnie czuję kropelki potu na czole, jednak staram się zachować spokój i chwytam jedną ręką wysuniętą kłodę. Opanowuję nerwy i myśl, że przed chwilą mogłam umrzeć i wspinam się ponownie.

Obejmuję ostatnią już belę i powoli wchodzę na stromy szczyt. Ostrożnie prostuję się. Dookoła mnie rozciąga się niezwykła panorama dżungli. Widzę liście palm i długie liany w otaczającym mnie gęstym lesie. Na północy widzę jasny, widoczny księżyc w pełni. Oddycham głęboko, a moje usta wciąż ułożone są w wariacki uśmiech, który nie może zejść. Jestem szczęśliwa, że udało mi się, że jednak coś potrafię. Że mam talent i mogę go szczególnie TUTAJ wykorzystać.

Rozkładam ramiona w geście zwycięstwa i wydaje z siebie wesoły okrzyk. Patrzę w dół. Karim tańczy zabawnie, a Wolf uśmiecha się szeroko do mnie i klaszcze. Z tej wysokości są o wiele mniejsi. To nie tak wysoko-myślę i robię coś bardzo niepoważnego i głupiego.

Oddaję sprężysty skok przed siebie i spadam szybko na dół, ale nie ogarnia mnie panika, raczej zdziwienie, że odważyłam się to zrobić. Ziemia jest coraz bliżej i bliżej, słyszę krzyk mężczyzn. W głowie siedzi mi jakieś słowo, nie wiem jakie, ale nie mogę się powstrzymać, aby je wypowiedzieć.

-Ascensor

Nagle pode mną pojawia się mgiełka, przeźroczysta, jakby żar. Nieuchronnie zbliżam się do niej, zamykam oczy i...opadam lekko na niewidzialne ciepłe powietrze, które trzyma mnie kilka centymetrów nad ziemią, znika, a ja opadam twarzą w wilgotną ziemię. Obracam się na plecy i siadam. Obok mnie stoją wyraźnie przerażeni towarzysze, trzymają się za głowy.

-Ale...dlaczego?-pyta cicho Wolf wypuszczając ciężko oddech.

-Bo potrafię...-odpowiadam i po chwili sama sobie się dziwię.

***************

Leżę na moim twardym materacu. Wpatruję się w niski sufit klitki i pozwalam, żeby przed moimi oczami pojawiły się wspomnienia z treningu, które momentalnie wykrzywiają mi usta w lekki uśmiech. Na brzuchu, nogach i rękach pojawiły się zakwasy, ale byłby niemożliwym, gdyby nie wystąpiły po tak ciężkim treningu. Wyścig z Wolfem i Karimem na bieganie, długi na prawie kilometr tor z przeszkodami, skała do wspinaczki, przepłynięcie jeziora...To męczy. Okazałam się być bardzo dobra w zwinności i szybkości, a jak mówi Wolf, to się naprawdę przydaje.

Minęło już dużo czasu, a ja dalej nie mogę zasnąć, choć jestem zmęczona po wszystkim co się dziś stało. Sięgam ręką po telefon, który leży obok mnie i wyświetla mi się godzina druga w nocy. "Świetnie"-myślę wściekła. Jednak na komórce jest też z tuzin powiadomień o nieodebranych połączeniach od...mamy.

Właśnie! Mama!

Zrywam się z materaca, narzucam na koszulkę Karima bluzę i podciągam jego za małe na niego, a za duże na mnie dresy. Wkładam buty i wybiegam z pokoju wprost na cichy, ciemny  korytarz. Truchtem przebiegam do jego końca i zatrzymuję się przed czerwoną zasłonką. Pukam w  jej drewniane obramowanie i przystępując z nogi na nogę czekam na odpowiedź.

-Coś ważnego?-pyta jak zawsze poważny głos Wolfa

-Chyba tak. To znaczy...

-Wejść.

Wślizguję się do pokoju Wolfa i jak zwykle to robię, wpierw oglądam otoczenie. Jest to jeszcze mniejszy od Karima pokój, też bez okien, ale panuje tu niesamowity porządek. Mieści się tu tylko skromne, pościelone łóżko i duża szafa z książkami oraz stalowy stojak na broń.

-No, to co się stało?-pyta mężczyzna rzucając mi bystre spojrzenie. Siedzi na swoim łóżku, tym razem nie w płaszczu, ale w luźnej koszulce i dresie. Chyba każdy ma tu dres.

-Chodzi o moją mamę. Na pewno się martwi, nic jej nie powiedziałam.

Wolf wzdycha i spuszcza wzrok.

-Twoja mama nie musi nic wiedzieć. Ona, podobnie jak całe twoje miasto, szkoła...nie znają cię-mówi powoli-Musieliśmy to zrobić.

-Jak? Przecież to nie możliwe, żeby tak po prostu o mnie zapomnieli!

-Tutaj w grę wchodzi magia, bardzo zaawansowana magia. Vegard, twój dziadek rzucił na miasto Cień Zapomnienia, wymazał cię z ich pamięci, żeby nie było kłopotów. Jutro ktoś z załogi zakradnie się po twoje rzeczy, oczywiście te najważniejsze.

-Cień Zapomnienia-powtarzam cicho-W jednej chwili staję się nikim.-mężczyzna otwiera usta, aby coś powiedzieć, ja jednak dodaję-Nie boję się, znam to uczucie.

Zapada niezręczna cisza. Nie wiem, czy mam iść, czy dalej tu stać. Ten stan przerywa głośne pukanie w wtargnięcie do pokoju Vegarda.

-Przyniosłem ci leki. Mocniejsze niż zwykle.-Wolf przechyla głowę w moją stronę-Ach, Lena, jesteś!-mówi uradowany dziadek, a jego żółte oczy otwierają się szeroko-Ohh...ee...nie śpisz?

-Nie mogę zasnąć-odpowiadam, aby zabrzmiało to jak najbardziej zwyczajnie-Pytałam się o mamę, ale już wszystko wiem. Zostawię was samych.-uśmiecham się serdecznie-Dobranoc, dzięki za pomoc, Wolf.

Wychodzę szybko z pokoju i wracam do Karima. Opadam ciężko na materac i wsłuchuję się w spokojny oddech chłopaka.

*******
Otwieram powoli oczy, spodziewając się, że zobaczę biały sufit, białe ściany i masę plakatów. Tak jednak się nie dzieje, bo uświadamiam sobie, że nadal jestem w Namiocie Bellatorres i nadal okazuje się to być rzeczywistością.Odwracam głowę w lewo i widzę, że Karim też powoli się budzi.


-I jak się spało w mojej jaskini?-pyta lekko ochrypnięty.

-Twardo...ale nawet dobrze,posłuchaj, mam do ciebie pytanie. Czy Wolf jest na coś chory?

-Nieee, to raczej okaz zdrowia-odpowiada po chwili namysłu

-Vegard przyniósł mu jakieś leki. Mówił że są mocne.-wspominam

Chłopak wzdycha i układa się bokiem do mnie.

-To dłuższa historia. Kiedy Wolf miał dwadzieścia parę lat, złapali go na przeszpiegach Tisiv. Postanowili się nim trochę pobawić, później zaprowadzili go do Knuta, a on wypalił mu za pomocą magii na przedramieniu znak, który nie wiadomo dlaczego, cholernie boli.

-Jak on wygląda?-pytam i siadam na materacu.

-Nie wiem, nie lubi o tym mówić. Nie dziwię się mu, to hańba poddać się Tisiv. To ty powinnaś wiedzieć, jesteś magiczna-wzrusza ramionami

-Tylko w połowie. A to, na treningu...czyste szczęście.

Karim podnosi się z łóżka i kręci głową z uśmiechem.

-Czyste szczęście-powtarza-Linda,to od jedzenia, powiedziała, żebyś przyszła do niej pożyczyć ubrania-zmienia temat-Tylko do czasu, aż nie skoczymy po twoje rzeczy. Pierwszy pokój w korytarzu.

-Okej, myślisz, że jeszcze śpi?

-Nie, miała trening o piątej.

Opuszczam pokój chłopka i udaję się do zasłonki na początku korytarza. Poprawiam włosy i pukam. Parawanik rozsuwa się i ukazuje się ta sama dziewczyna, która podkradała jedzenie. Była już umalowana, miała ułożone swoje blond włosy, i mogę śmiało powiedzieć, że była naprawdę ładna.

-Cześć-wypalam

-Och, Lena, wchodź!-widać, ucieszyła się na mój widok i wpuszcza mnie do środka.

Kolejne pomieszczenie i kolejny bałagan, tym razem jeszcze większy od Karima.

-Tak, wiem, że straszny bałagan-śmieje się

-U Karima podobnie.

-Przyszłaś pewnie pożyczyć parę ciuchów? Chodź do szafy, jedyne miejsce gdzie mamy porządek.

Otwiera trzecie drzwi dużej szafy z podpisem "Lindzia".

-Lindzia...-czytam

-To chłopcy-uśmiecha się wstydliwie-Możesz mi powiedzieć, jak to jest umieć czarować? Przymierz tą koszulkę-podaje mi ubranie i cały czas grzebie w szafie, przez co jej głos jest stłumiony.

-To na serio-ściągam bluzę i wkładam koszulkę Lindy-Nie dzieje się tak, jakbym chciała. Ta jest dobra, mogę ją wziąć?

-Jasne, bierz, ja już nie noszę. Masz, spodnie, nosiłam je jak byłam w twoim wieku, przymierz-rzuca mi spodnie-Wiesz, jesteś o wiele lepsza od nas. Powinnaś się tym...szczycić.

-Nie ma czym. To ja was podziwiam za odwagę. Jak tu trafiłaś?

-Vegard uznał, że się nadaję, bo zauważył mnie kiedyś na lekcji łucznictwa. Zgodziłam się, bo kocham przygodę i potrafię dochować tajemnicy-uśmiecha się, chyba na wspomnienie.

-A twoi przyjaciele?

-Chodziliśmy w trójkę na łucznictwo, bo dom dziecka to  zorganizował.

Kiwam głową i nie chcę zadawać już zbędnych pytań, bo wszystko już rozumiem.

Linda okazała się być bardzo miłą osobą, bardzo wygadaną  i śmiałą. Polubiłam ją. Wcisnęła mi dużo ubrań ("na pewno będziesz w tym super wyglądać"). Nawet się nie obejrzałam, a minęła już godzina. Ubrałam się pospiesznie w rzeczy dziewczyny i zeszłam do holu, aby poszukać Karima.

Powitał mnie zapach parzonej kawy. Weszłam do kuchni z nadzieją, że tam będzie, ale zastałam miłą kobietę w starszym wieku, którą widziałam wczoraj.

-Dzień dobry-mówię

-Dzień dobry, dzień dobry!-odpowiada i śmiesznie macha ścierką-Zaraz będzie śniadanie.

-Może pomogę?-pytam

-O tak, miło z twojej strony. Musimy zrobić kanapki dla dwudziestu osób. Wykorzystaj wszystko co masz na tym blacie-wskazuje na stolik pełen  chleba, wędliny, sera i warzyw.


Podwijam rękawy koszuli i myję ręce w pobliskim zlewie i biorę się do pracy. Okazało się to być bardzo żmudnym zajęciem ("chleb, wędlina, ser, pomidor-gotowe!"), więc zaczęłam rozmowę.

-Jest pani wojowniczką?

-Byłam-szczerzy się do siebie-Ale kontuzja w walce spowodowała, że utykam na jedną nogę.

-Ohh...-gorączkowo myślę, co powiedzieć-To przykre.

-Każdy prędzej czy później zostaje kontuzjowany. Taki jest kolej rzeczy-kładzie mi rękę na ramieniu-Dlatego trzeba się bronić i mieć się zawsze na baczności.

-Oczywiście-kiwam głową-Tak właściwie, co robią wojownicy?

-Szukamy księgi, a po drodze walczymy z Tisiv, bo oni też się na nią uwzięli.

-Ilu jest tych Tisiv?

-To potężna armia. Liczy sobie jakieś pół tysiąca...

Uśmiecham się lekko, dając do zrozumienia kobiecie, że zrozumiałam, ale mi wcale nie jest do śmiechu. Nie potrafię pojąć, jak dwudziesto-osobowa armia Bellatorres radzi sobie z pół tysiącem Tisiv. To zaczyna mnie przerastać, moje myśli skupiają się tylko na tym, czy podołam walce z wrogami, czy zginę jako nic nie umiejąca dziewczyna.

Słyszę szybki dźwięk posuwającego się szkła po blacie.

-Eceleni-szepczę automatycznie i szybko się odwracam. Znów to się stało. Szklanka zawirowała w powietrzu, uniosła się do góry i bezszelestnie wróciła na miejsce, z którego spadła. Patrzę błagalnym wzrokiem na panią obok, mając nadzieję, że niczego nie zobaczyła, ale niestety...

-Lena! Mój boże!-złapała się za głowę-Ty jesteś magiczna...

Wzdycham i wymownie spuszczam głowę.

-Rozumiem-klaszcze w dłonie-Vegard też nie lubi czarować publicznie. Ale ja tak kocham patrzeć jak to wszystko jest takie...takie...niemożliwe.

Śmieję się cicho. Kanapki zostały już zrobione, więc pani Karen, bo tak się nazywała, zwołała wszystkich swoim nadzwyczaj donośnym głosem.

Kiedy każdy zajął swoje miejsce przy długim stole, zaczęło się jedzenie. Wszyscy dostali po papierowym talerzyku, jednej białej serwetce i plastikowym kubku z herbatą. Dotarło do mnie, że tu żyje się na prawdę biednie i samym treningiem.

Szybko przeżuwałam kanapki, bo na stres reagowałam inaczej niż inne dziewczyny które nic nie jadły, albo po prostu wmawiały sobie, że się stresują, a tak na prawdę były głodne jak wilki. Ja wpychałam jedzenie do buzi, nie zważając na to, jak bardzo jestem zestresowana lub czy w ogóle jestem zestresowana.

Ciszę przy stole przerywa głośny, jeżący włos na głowie huk. Każdy wzdrygnął się. Mario Welletti, siedzący obok mnie dobrze zbudowany fizycznie, siwiejący kapitan wojowników z wąsem zawołał do Jake'a umazanego kakaem.

-Chłopcze, idź sprawdź co się dzieje.

Jake rozglądnął się niespokojnie i kiwnął głową. Podbiegł do wyjścia namiotu i wyciągnął zza paska od spodni srebrny sztylet. Szybkim ruchem wyszedł z namiotu i zniknął. Wszyscy opuścili głowy i czekali, więc zrobiłam to samo. Ciszę przerwał dziecięcy krzyk i te same głośne huki, jeden po drugim. Zerwaliśmy się z krzeseł i popatrzyliśmy ku górze. Wielkie, fioletowe kule leciały prosto na nas przez palący się dach, który ukazał szare, burzliwe niebo.

Spodziewałam się wrzasków ze strony towarzyszów, oni jednak zachowali spokój, mimo przeraźliwego dźwięku i świadomości, że zaraz fioletowa kula może spaść im na głowę. Vegard skoczył w stronę lecącej i uniósł ręce, a po między nimi ukazała się ogromna, srebrna tarcza okrywająca zespół, ale co chwile znikała.
Dziadek zaciskał zęby i widać, że wykorzystywał dużo energii, aby używać tak skomplikowanych czarów. Wydusił z siebie:

-U-uciekajcie! Wszyscy! Tarcza niewiele wytrzyma.

Teraz dopiero rozpoczął się chaos. Wszyscy biegali na wszystkie strony, wykrzykując coś do siebie. Widzę to wszystko jakby w zwolnionym tempie, pewnie ten huk zdołał już mnie ogłuszyć. Kapitan Mario zaciągnął mnie szybko pod stół, aby uniknąć wybuchu kuli, która leciała wprost na nas.

-Jesteś Lena?!-stara się przekrzyczeć hałas-Nadszedł atak. Musisz jak najszybciej uciekać!

-Ale co z wami?-krzyczę. Obok wybucha kolejna kula, która sprawiła, że zatrzęsła się podłoga namiotu.

-Poradzimy sobie. Tu chodzi o ciebie! Dziecko, teraz ty jesteś najważniejsza, jesteś nadzieją! Bierz mój płaszcz-ściąga z siebie taki sam płaszcz, jaki mają Karim i Wolf-Jest w nim sztylet, a od wewnętrznej strony łuk ze strzałami-chcę mu przerwać, że nie umiem posługiwać się bronią, on jednak łapie mnie za ramiona-Weź go i uciekaj tylnym wyjściem, tam będą Karim i Sebastian-patrzy mi prosto w oczy-Uważaj na siebie, proszę!

Zakładam płaszcz, kiwam głową do Mario i przemieszczam się schylona wzdłuż stołu. Czekam na ostatni huk, a kiedy usłyszałam rąbnięcie gdzieś z prawej strony, puściłam się biegiem prosto przed siebie. Biegłam tak szybko jak nigdy dotąd, dostałam tak wielkiego zrywu przez ten strach, że nie czułam nóg-po prostu biegłam. Dopadłam tylnego wyjścia i wyleciałam wprost na polanę treningową. Trzęsłam się jak nigdy dotąd, nie potrafiłam nad tym zapanować. Rozglądnęłam się dookoła, ale moich przyjaciół nigdzie nie było. Przygryzam knykcie dłoni. Nagle dostrzegam na mokrej ziemi długą strzałkę na północ. Bezmyślnie rzucam się w stronę lasu.

****************************************

I wreszcie koniec :)
Komentujcie, to jest dla mnie najważniejsze, choćby kilka słów, czy pisać dalej.

Foxik

sobota, 12 kwietnia 2014

Rozdział 3-Namiot Armii Bellatorres cz.2

  Kiedy uścisnęłam kilkanaście rąk i wysłuchałam kilkanaście nazwisk, odpowiedziałam na kilka pytań dotyczących mnie samej, minęło przynajmniej pół godziny. Każdy w okręgu patrzył się na mnie tak, jakbym przybyła z obcej planety, co nie znaczy, że nie ci ludzie nie byli dla mnie mili. Byli bardzo uprzejmi i przejęci moją wizytą. Czułam się bardzo zawstydzona, że w pewnym momencie miałam ochotę schować się za płaszcz Wolfa, jak robią to małe dzieci. Na prawdę nie wiem, co oni widzą w zwykłej dziewczynie w za dużych ciuchach z lumpeksu, która stoi przed nimi z mizernym wyrazem twarzy. Zawsze mówiono mi, że jeśli będę taka "dzika" nikt nie będzie mnie lubił. To się sprawdzało, ale nie tu. Tutaj, w namiocie czuć było rodzinną atmosferę i zrozumienie. Nie znałam nikogo oprócz Wolfa i Karima, jednak było mi bardzo przy tych ludziach miło.

  -Musisz poznać Vegarda-decyduje Wolf, kiedy grupka ludzi rozproszyła się-Chodź ze mną.

Posłusznie idę za mężczyzną wpatrzona w swoje trampki. Boję się spotkania z kimś dla mnie obcym. Co ja powiem? "Dzień dobry, nie wiem czemu tu jestem i kim pan jest"-przepłynęło przez mój potok myśli to ironiczne zdanie. Czuję stres, pocą mi się dłonie. Podążam przez wąski odcinek, który jest korytarzem do pokoi.  Stajemy przed dużą, materiałową kurtyną. Wolf wyciąga rękę, aby odsłonić zasłonę, kiedy łapię go nerwowo za rękaw.

-Co ja mam mówić?-pytam cicho

-Sama będziesz wiedziała-odpowiada mi, a ja oprócz zdenerwowania czuję złość na mężczyznę-Nie bój się.

Odsuwa delikatnie kurtynę i popycha mnie lekko do środka. Jestem w naprawdę malutkim pomieszczeniu, jest tu tylko łóżko po lewej, niewielka szafeczka obok niego i burko zaraz na przeciwko mnie zapełnione stosami książek. Panuje tu półmrok. Za biurkiem siedzi starszy mężczyzna, dałabym mu 70 lat. Ma rzadką, siwą brodę i czarny, komiczny kapelusz. Podnosi głowę ukazując swoje poważne oblicze i żółte, duże oczy. Czuję ciepły powiew wiatru na twarzy. Ciągle gapię się w podłogę czując ogromne gorąco z napięcia. Nie ma nikogo koło mnie, kto mógłby mi pomóc, podpowiedzieć. Nie wiem kim jest człowiek na przeciwko mnie, o czym z nim rozmawiać. Cały czas milczę, jakby nieśmiałość sparaliżowała mi język i zatkała gardło, że nie mogłam nic z siebie wydusić.

-Witaj Lena-słyszę basowy głos mężczyzny-Wiem, że nie uczesałem się, ale chyba nie jestem aż taki straszny?

Wydaję z siebie ciche parsknięcie.

-Wstydzisz się-ciągnie-Rozumiem. Twój ojciec też się wszystkiego wstydził.

-Znał pan mojego ojca?-wyrywa mi się mimo woli.

-To mój syn.

Moja głowa wędruje ku górze i wpatruję się w Vegarda z wytrzeszczonymi oczami. Rozmawiam z człowiekiem, który jest ojcem mojego ojca, a to znaczy, że jest moim dziadkiem. Zarzucam sobie, czemu jestem taka spięta przy moim dziadku. W końcu to takie normalne mieć dziadka maga, który ujawnia się dopiero po 15-stu latachi wysyła po ciebie dwóch wojowników-zauważam kąśliwie w myślach. Patrzę, pierwszy chyba raz, w żółte oczy mojego dziadka. Mojej rodziny. Mojej najbliższej rodziny. Serce pcha mnie do rozmowy z nim, przytulenia go, ale rozum odłączył mi chyba całe ciało. Nie mogę nic zrobić, tylko bić się z moimi myślami.

Vegard, to znaczy dziadek wzdycha ciężko. Zastanawiam się, co on teraz czuje. Jest uradowany, że widzi swoją wnuczkę, czy jest oszołomiony tym, co ja tu robię i czemu przeszkadzam mu w życiu. Nie daje po swoim wyrazie twarzy poznać, co czuje. Podnosi się z krzesła i opiera rękami o biurko.

-Lena...wybacz.-mówi i spuszcza głowę-Ale nie wiem jak ci to wytłumaczyć.

-Czemu wcześniej nic mi nie powiedziałeś?-pytam z wyrzutem, uważając na słowo "powiedziałeś".

-A jak miałem to zrobić? Podejść do ciebie na ulicy i przedstawić się, mówiąc, że jestem twoim dziadkiem?-odpowiada mi cicho-Nie było okazji...a teraz jesteś w zagrożeniu. Tisiv śledzili cię i wiedzą, że ty...to ty.

Jestem wzburzona. Myślałam zawsze, że oprócz mamy, która non-stop pracuje, nie mam nikogo, a on nie miał odwagi się pokazać. Z moich oczu wypływają łzy.

-Czyli jakbym nie była w niebezpieczeństwie, nigdy-głos załamuje mi się-Nigdy bym cię nie spotkała.

-To nie tak...-dochodzi do małego okienka i wpatruje się w szare niebo.-Wiedziałem, że się urodziłaś. Wiedziałem, że jesteś w połowie magiczna. I wiedziałem też, że jesteś wspaniałą dziewczynką. Lojalną, tolerancyjną i uprzejmą dziewczynką.

-Skąd?-pytam i  małymi krokami  kieruję się do niego. Serce chyba pokonało barierę rozumu.

-Wolf i Karim cię obserwowali. Przez cały ten czas dowiadywałem się o tobie nowych rzeczy, cieszyłem się. Jak wy to teraz mówicie? Miałem podjarę?

Emocje we mnie trochę ustają. Ocieram łzy rękawem. Chcę dać mu szansę, chcę zobaczyć, jak to jest mieć dziadka. Wierzę, że się starał, tylko nie dochodzi do mnie, czemu nie zadzwonił do mamy, do mnie? Nie będę jednak o to pytać, bo naprawdę widać, że żałuje tego co robił.

Podchodzę do dziadka i również patrzę w okno. Mija długa chwila trudnej ciszy. Co chcę coś powiedzieć, zaraz zniechęcam się. Mimo wszystko muszę coś powiedzieć, żeby dać znak, że nie jestem zła.

-Co to jest za książka? Ta Fidelitas?-pytam półgłosem

Odwraca się gwałtownie w moją stronę, chyba jest zdziwiony, że nagle znalazłam się obok niego. Uśmiecha się do mnie szeroko.

-To jest najstraszniejsza rzecz, którą stworzono. Przez nią toczy się wojna między nami, Bellatorres, a Tisiv, ludźmi Knuta.

-Kto to jest Knut?

-Nasz wróg. Chce mieć tą księgę dla siebie, bo kogo nie kusiłaby nieśmiertelność i władza nad światem?-pyta retorycznie.-Każdy chciałby stać się nagle królem całej ludności na świecie, siedząc w fotelu i oglądać wszystko na ekranie, co jakiś czas mówiąc jakieś potężne zaklęcie.

-Jakim cudem kilka kartek może powodować władzę nad światem? I nieśmiertelność?-wypytuję. Nic z tego nie rozumiem. To byłoby za proste, aby znaleźć książkę i po prostu być panem świata.

-W księdze są bardzo potężne zaklęcia. Na przykład takie, jak rozwalić pół świata kilkoma słowami.-poważnieje-To jest okropne. Knut nienawidzi rywali, więc zrobiłby to zaraz po tym, jak otworzyłby księgę. Na szczęście nie stanie się to szybko. Najpierw księgę trzeba znaleźć, a później powiedzieć zaklęcie...

-Ja znam to zaklęcie-przerywam mu-To znaczy powinnam znać, tak mi mówili. Ale nie znam go.

Przeszywa mnie wzrokiem. Spodziewam się, że będzie zawiedziony, on jednak mówi spokojnie:

-To normalne. Mówi się, że wybraniec, czyli ty-uśmiecham się subtelnie słysząc te słowa-Przypomina sobie je w jakimś szczególnym momencie.

Rozglądam się po pokoju. Nawet teraz mogę przypomnieć sobie to zaklęcie. Muszę przypomnieć je sobie. Zaczynam wierzyć w to wszystko. W magię, w tunele, które prowadzą do innego miejsca na ziemi, w magów i czarnoksiężników...Ja to po prostu wiem. To jest mój świat.

-Tisiv cię złapali, tak?-pyta zaniepokojony i delikatnie gładzi mnie po policzku,

-Myśleli że znam zaklęcie-szczerzę się-To tylko kilka stłuczeń...dobrze, że Wolf i Karim przyszli.

Stoimy w ciszy przyglądając się sobie. Zawsze sprawiało mi trudność patrzenie się komuś w oczy, a teraz nie mogę oderwać wzroku od tych żółtych, wnikliwych oczu. Przyciągają moją uwagę, sprawiają, że zaczyna do mnie docierać, że na prawdę się starał.

-Wybacz, Lena, ale mam prośbę...proszę, powiedz do mnie "dziadku"-mówi do mnie nieśmiało i spuszcza wzrok.

Z początku nie wiem co zrobić, ale obwiniam siebie, że wcześniej tego nie zrobiłam. Decyduję się zrobić to, co każe mi serce. Przytulam się mocno do dziadka i szepczę:

-Tęskniłam, dziadku.

-Ja też. Nawet nie wiesz jak bardzo -mówi, a ja mam wrażenie, że jego głos stał się o wiele słabszy, wzruszony. Kiedy usłyszałam pociągnięcie nosem, wiedziałam już, że nie mylę się co do tego, że płacze.

******
Od tej wzruszającej rozmowy, która naprawdę lekko zmieniła mój sposób patrzenia na ten dziwny świat wokół mnie, minęło kilka godzin. W tym czasie oprowadzano mnie po namiocie, który okazał się być jeszcze większy niż przypuszczałam. Ma on chyba z tuzin pokoi, to znaczy małych pomieszczeń. Są tak małe, że wchodzi się do nich tylko odpocząć i się przebrać. Mają bardzo przytulny wygląd, w przeciwieństwie do "metalicznego" korytarza. W każdym pokoju znajdują się dwie lub trzy osoby, zazwyczaj tej samej płci, ale Halt i Vegard, bo oni kierują tym całym "przedsięwzięciem" tolerują przyjaźń damsko-męską. Rozglądałam się dużo po namiocie, miałam tak zwaną wolną wolę, czyli w potocznym znaczeniu-rób co chcesz. Każdy chciał ze mną pogadać, zazwyczaj o księdze Fidelitas, ale też drążyli temat o mnie, co robię, skąd jestem i jak to jest być magicznym. Ja wstydliwie odpowiadałam, że jestem zwykłą, przeciętną dziewczyną i nie wiem nic o magii, jednak oni uznali to za przykrywkę do tego, że kryję w sobie wielką moc. Mieszkańcy namiotu, wojownicy, byli w różnym wieku. Najmłodszy był Jake, miał 11 lat. Mimo to był bardzo uprzejmy, ale też strasznie rozrabiał. Później, idąc po kolei, jestem ja, która ma 15 lat, Karim, o rok ode mnie starszy, trójka, która kręciła się w kuchni, jak się okazało byli to przyjaciele, mieli po 20-parę lat. Dalej jest kilku mężczyzn i kobiet, 20-30 lat. Bardzo wysportowani, wyglądali na doświadczonych. Jeszcze Wolf, który też dotyka tej skali. Są tu też czterdziestolatkowie i pięćdziesięcolatkowie również o różnych płciach, z tego co mi tłumaczyli, zajmują się książkami, filozofią i dokładnie analizują informacje o Fidelitas. Najstarszy jest Vegard, dziadek-70 lat. Licząc na oko, jest nas tu około dwudziestu pięciu.

-Czy moje rzeczy są aż tak ciekawe?-pyta Karim , a ja odrywam się od zbłąkanych myśli.

-Zamyśliłam się-odpowiadam-Myślałam o...tym wszystkim.

-O naszej stukniętej grupce?-śmieje się chłopak-Och tak, jest nad czym myśleć. Ale nie martw się, ja też dużo rzeczy nie wiem.

Oboje siedzimy w pokoju Karima na dwóch materacach w "dobrej odległości", jak zdecydował Wolf, to jest dwa metry. Jest tu duszno i dość ciemno, ale pomieszczenie przyjemnie oświetla kilka dużych świec, dając złudzenie, że jest tu pomarańczowo. Panuje tu dosłowny chaos, jakby przez ten biedy pokoik przeszło tornado. Wszędzie są porozrzucane ubrania chłopaka, ale można też się dopatrzyć książek, przyborów do pisania, jedzenia, śmieci...Nie przeszkadza mi taka atmosfera, można powiedzieć że czuję się jak u siebie.

-Jak się tu znalazłeś?-pytam i przysiadam obok chłopaka.

-Bardzo dziwnie-uśmiecha się sam do siebie-Miałem wtedy 13 lat. to było w lato, kiedy wracałem z pogrzebu mojej matki-odwracam się nagle do niego, ale on podnosi dłoń-Nie, nie współczuj mi. Pochodzę z patologii, matka piła, ojciec jeszcze więcej. Pewnego razu tak się schlali, że w kłótni ojciec wziął nóż i wbił matce w brzuch. Poszedł siedzieć, a matka, no umarła-spuszcza wzrok w podłogę.

Wpatruję się w jego bladą twarz, wyobrażając sobie, co musiał przeżyć. Próbuję odtworzyć z tej historii obraz przed oczami. Aż łzy napływają mi do oczu, kiedy ukazuje się wizja obdartych tapet, przewróconych mebli i wszędzie butelki po wódce, a wśród tego zaniedbany mężczyzna wbija nóż w chude ciało tak samo zapuszczonej kobiety. A pod stołem siedzi kościsty, przerażony chłopiec, patrząc na tryskającą krew.
Kręcę głową, nie wierząc, jak to wszystko Karim mógł przetrwać. Łapię go za rękę i patrzymy sobie w wilgotne oczy.

-Kiedy wracałem, miałem iść do domu po rzeczy i zwrócić się do domu dziecka. Nie chciałem. Nie mogłem pogodzić się z tym, że zostałem sam-ciągnie ochrypłym głosem-Poszedłem na tory. Położyłem się. Czekałem-mówi niezmiennym tonem, jakby było to obojętne-Czekałem na pociąg. Nie chciało mi się żyć. Wtedy pojawił się obok mnie Wolf. Tylko stał i to mnie zdziwiło. I mówił niewzruszony, że jak chcę to zrobić, to mogę, ale to nie rozwiąże niczego. Zostanę sam i już nikt nie będzie mógł mi już pomóc-z jego oczu wypływa pojedyncza łza, a ja zalewam się nimi-Zszedłem, przyprowadził mnie tutaj. Później okazało się, że mogę być wojownikiem. Od trzech lat się tu uczę i mieszkam.

Dusimy się w toksycznej ciszy. To jest okropne, usłyszeć od kogoś coś tak dramatycznego i nie móc go pocieszyć, bo nic nie przychodzi na myśl. Karim dyskretnie ociera łzy, ja robię to samo. Wreszcie udaje mi się wykrztusić:

-Przepraszam. Nie chciałam...nie wiedziałam

-Nie przepraszaj-mówi chłopak po chwili-Czasem warto coś z siebie wyrzucić-rozchmurza się i uśmiecha się do mnie serdecznie.
Odwzajemniam ten miły gest. Błądzę wzrokiem po klitce i zatrzymuje się na dwóch splecionych dłoniach. Chcę żeby tak zostało, bo nigdy się tak nie czułam, ta świadomość, że mam przyjaciela. Jednak tą magiczną atmosferę psuje gwałtowne wejście do pokoju Wolfa. Zwracamy się w tamtą stronę. Mężczyzna trwa bez ruchu i przygląda się nam. Zrywamy się z materaca, ale nie puszczamy swoich dłoni.

-Wolf, my nic...naprawdę!-tłumaczy zmieszany Karim

-Oczywiście-śmieje się mężczyzna-Nazwijmy to przyjaźnią.

-Ale to jest przyjaźń-mówię zakłopotana-Między nami nic...-urywam bo po prostu brak mi słów.

Wolf patrzy na nas jeszcze z figlarnym uśmiechem, ale za chwilę poważnieje.

-Mamy trening, o dwudziestej pierwszej.  Nie zapomnijcie-wychodzi, ale po chwili się wraca-Aha, Lena, wróć proszę na swój materac-zwraca się do mnie.

-Oczywiście-odpowiadam krótko i czekam, aż opuści pokój. Kiedy odgłos kroków w korytarzu ucichł, parsknęliśmy głośnym śmiechem z Karimem.

_______________________________________________________________
Hej! Wracam po bardzo długiej przerwie, przepraszam ,ale po prostu zwątpiłam. Brak mi pewności siebie :(
Ale ten rozdział dopracowałam, dodałam pod koniec gify i myślę, że tak już zostanie. 

Komentujcie proszę, oceniajcie i obserwujcie, to dla mnie dużo znaczy, bo nie chcę pisać dla siebie :))

Aha-muszę to napisać bo nie wytrzymam: muszę schudnąć. 

wtorek, 18 marca 2014

Rozdział 2-Namiot armii Bellatores

  Długo jeszcze jechaliśmy. Karim też chyba zaczynał odczuwać skutki nudy i kłopotliwej ciszy, więc rzucał czasem jakiś żart. Ja śmiałam się jak głupia, ale Wolf odpowiadał tylko zmierzłym "patrz na drogę". W obolałej głowie roiło się od pytań. Ukradkiem patrzyłam na Wolfa, chciałam bardziej mu się przyglądnąć, jednak zawsze czujny odwracał się momentalnie do mnie i rzucał mi bystre spojrzenie swoimi czarnymi jak noc oczami. Wzięłam się wreszcie na odwagę i cicho zapytałam:

-A gdzie dokładniej jest ten namiot?

Mężczyzna obok mnie otwierał już usta, kiedy odezwał się chłopak.

-W portalu, już niedaleko. Wjedziemy tylko w to pole...-mówi jak nakręcony

-W pole?-unoszę brwi-Jaki portal? To jakaś droga?

-To jest przejście do Namiotu-tłumaczy mi wyraźnie zażenowany niedokładną odpowiedzią Karima Wolf-Widzą je tylko wojownicy Bellatores...

-Czyli my!-krzyczy uradowany chłopak unosząc ręce do góry, a samochód gwałtownie skręca w prawo-Ups...

Wolf unosi wymownie oczy do góry.

-Tak, my...

-A co ze mną?-pytam zaniepokojona-Przecież nie jestem wojownikiem.

-Ale zostaniesz-uśmiecha się lekko i kładzie mi rękę na ramieniu-A poza tym...jesteś kimś o wiele ważniejszym od nas.

Przez chwilę wpatruję się w swoje kolana i zastanawiam, jak mogę być kimś ważniejszym wśród dwóch silnych mężczyzn, którzy wiedzą  o wiele więcej niż ja, jeśli chodzi o ten świat, którego nie znałam, a jak okazuje się jestem do niego bardzo przywiązana. Przez tyle lat żyłam w cieniu przeciętności, jako szara, nieśmiała dziewczyna, która nie potrafi patrzeć w oczy, a dziś, w samochodzie dowiaduję się, że jestem kimś ważnym.

-Mam ci to wytłumaczyć?-pyta Wolf widząc moje zakłopotanie. Kiwam głową.-Mówiłem ci, że jest jeden czarnoksiężnik. Jest też jeden mag. Ten mag, to Vegard, dowodzi nami.

-Jest bardzo stary-wtrąca Karim

-Karim...-mówi błagalnym tonem mężczyzna-Żeby ci odpowiedzieć, muszę cię znów o coś zapytać-unoszę brwi-Co z twoim ojcem?

Spuszczam wzrok. Nie spodziewałam się tego, ale nie zamierzam kłamać, skoro to ma mi pomóc w poznaniu, kim na prawdę jestem.

-Popełnił samobójstwo...skoczył z okna.-cedzę przez zaciśnięte zęby-Miałam wtedy 12 lat. Zawsze był trochę dziwny, strachliwy, tak jak ja. Mama mi mówiła, że miał depresję...-walczę z przeźroczystą mgiełką, która przysłania mi obraz-Umarł. Zostawił nas same. Stchórzył-ocieram po kryjomu łzę spływającą mi powoli po twarzy.

Zapanowała dziwna, toksyczna cisza. W sumie pomaga mi to się trochę uspokoić, przynajmniej nikt nie użala się nade mną. Karim zatrzymuje samochód i odwraca się do mnie.

-Lena, twój ojciec...był magiem. Nie radził sobie z tą myślą-mówi spokojnie, a uśmiech na jego twarzy wybladł-Ożenił się z twoją mamą, zwykłym człowiekiem. Wiesz, co to znaczy?

-Jestem pół na pół, tak?-pytam z wyrzutem, nawet nie wiem czemu.

Karim wyciąga z kieszeni owiniętą niedbale czekoladę.

-Masz, zjedz. Wytwór samego Vegarda-puszcza do mnie oko. Biorę kawałek do ust i delektuję się smakiem delikatnej, pralinowej czekolady. Jest przepyszna.-Uwielbia słodycze...ta czekolada poprawia humor, ale mam też taką, co powoduje przeczyszczenie. Trzymam ją na specjalną okazję dla Wolfa-oboje się śmiejemy, a Wolf czochra chłopaka po jego czuprynie.

-Wysiadamy dzieciaki-odzywa się mężczyzna-Lena, dasz sobie radę?

-Jasne-odpowiadam krótko i wysiadam z auta starając się nie pokazywać, że wszystko mnie boli.Podpieram się o samochód i rozglądam się dookoła.

Stoimy na środku wielkiego terenu, jakiegoś pola. Na horyzoncie widać tylko pojedyncze, samotne drzewa. Pod stopami mam brązową ziemię, która daje po sobie znać charakterystycznym, świeżym zapachem. Hula nieprzyjemny, gwiżdżący wiatr i jest dość pochmurno. Odwracam się w stronę moich towarzyszy. Chodzą ze spuszczonymi głowami wyraźnie czegoś wypatrując.Teraz widzę dokładnie, w co są ubrani. Mają bardzo podobne do siebie, brązowawe i zielone płaszcze i czarne buty wojskowe, coś w deseń glanów oraz luźne spodnie moro. Dodatkowo na plecach zawieszone są kołczany napchane strzałami.  Karim podnosi głowę i woła Wolfa, chyba coś znalazł. Podchodzę do nich powoli.

-Widzisz?-zwraca się do mnie chłopak-To jest portal.-wskazuje na około metrowy dołek, który został nie bardzo starannie wykopany-Teraz tylko wejść...

Mrużę oczy. Jak przedostaniemy się przez jakiś dołek? Widząc moje zdziwienie, nastolatek bierze mnie za rękę. Szybko ją jednak odsuwam. Dziwnie się poczułam, przecież prawie go nie znam, a on chce chodzić ze mną za rękę.

-Zaufaj mi-mówi z serdecznym uśmiechem i ponownie chwyta moją dłoń, tym razem nie protestuję.

Podchodzimy do dołka. Karim wyciąga płynnym ruchem strzałę z kołczanu i rysuje nią na wilgotnej ziemi coś na kształt rombu, w środku mały kwadrat. Figury przecina dwoma liniami. Patrzę ukradkiem na Wolfa. W rękach trzyma drewniany  łuk i rozgląda się niespokojnie. Widocznie boi się ataku od tyłu.

Znów odwracam się w stronę dołka. Nieoczekiwanie ruszył się. Kolejny raz. Nagle rozstępuje się ziemia obok dołka. Długość rozwarcia określam na jakieś dwa metry. Z podłużnej dziury wydobywa się blade, fioletowe światło. Chłopak patrzy na mnie figlarnie.

-No chyba nie...-zaczynam, domyślając się, co zaraz zrobimy

-Wolf, pójdziesz za nami?-mężczyzna odpowiada mu niespokojnym "mmm"-To uważaj. Na trzy skaczemy. Raz, dwa-wylicza szybko-Trzy!

Skacze w dziurę, a jednocześnie ciągnie mnie za sobą i wpadam za nim do podłużnej, ale dość szerokiej szczeliny. Lecę w dół przez ziemisty tunel, widzę rozmazane korzenie i ziemię. Prędkość odbiera mi oddech, więc próba krzyku kończy się niepowodzeniem. Pode mną spada rozbawiony Karim i wesoło wymachuje rękami. Za nim widzę sporą ilość białego światła układającą się w koło. Koniec tunelu. Jakim cudem pod ziemią jest światło? Nie mam czasu na myślenie o tym. Światło staje się coraz większe i większe...chłopak znika niespodziewanie. Bezwładnie wpadam w blask i przez chwilę nic się nie dzieje, widzę tylko oślepiającą biel. Mrugam parę razy oczami i orientuję się, że leżę kilka cali nad ziemią! Staram się podnieść, ale wtedy upadam tyłkiem na grunt. Rozglądam się za Karimem. Chłopak stoi wśród wysokich drzew i bujnej roślinności. Moje nozdrza wychwytują zapach wilgoci, lasu. Dźwigam się na nogi i dokładniej oglądam okolicę. Można powiedzieć, że jest tu na prawdę pięknie. Ni stąd, ni zowąd pojawia się obok mnie Wolf, lądując na brzuchu. Gdy podnosi się chwiejnie, widzę, że ma zniesmaczoną minę i tak jak mi, nie przypadł mu do gustu ten sposób podróży.

-Ostatni raz wybierasz portal-zwraca się wściekły do ryczącego ze śmiechu nastolatka.

Mija jeszcze chwila, kiedy mężczyzna otrzepuje się z ziemi, a ja podziwiam dżunglę, myśląc, co ja tu robię i jak się tu przedostałam przez...dziurę w ziemi. Mimo to krajobraz jest tak piękny, a sytuacja tak ciekawa, że nie zamierzam zaśmiecać sobie tym głowy. Czekam, co dziwnego wydarzy się dalej. Na mojej twarzy jest szeroki uśmiech.  Ha, ciekawe co zrobiłyby te wszystkie puste dziewczyny ze szkoły, gdyby widziały mnie tu. Nie jestem jednak dumna z tego, co działo się przed tym, jak poznałam moich towarzyszy. Zastanawiam się, czy to na pewno ja powinnam tu być? A może to żałosna pomyłka? Nie chciałabym, aby tak się wydarzyło. Przez krótką jazdę samochodem bardzo polubiłam Wolfa i Karima. Są poniekąd dziwni i nie mówią realnych rzeczy,ale to wszystko wydaje się takie prawdziwe.

Z zamyślenia wyrywa mnie chrząknięcie Karima.

-Możemy iść?

-Oczywiście.-odpowiadam trochę zawstydzona.

Ruszam za chłopakiem, a tuż za mną podąża Wolf. Czuję się osaczona, ale dość bezpieczna. Przez głowę przepływa mi myśl, że jestem niczym jakaś znana gwiazda, a to są moi ochroniarze. Idziemy wąską wydeptaną już wcześniej ścieżką mijając wysokie i bujne drzewa i krzewy. Doszliśmy do kurtyny lian. Karim odwraca się do mnie, a ja widzę błysk w jego zielonych oczach. Ruchem ręki odsłania rośliny, a moim oczom ukazuje się coś w rodzaju ogromnego, szarego namiotu. Stoi wśród wysokich traw, pewnie dla kamuflażu. Jest przytwierdzony mocnymi sznurkami do niewidocznej gleby. Jest na prawdę duży, myślę, że spokojnie zmieściłyby się w nim cztery autobusy. Podchodzimy do wąskiego wejścia namiotu. Nastolatek rozpina je i eleganckim ruchem zaprasza mnie do środka. Nieśmiało wchodzę do namiotu. Panuje tu metaliczny wygląd. Podłoga i ściany wyłożone są płaskimi, stalowymi płytami, co bardzo mnie dziwi, bo spodziewałam się raczej polowego, spartańskiego wyglądu. Obok mnie znajduje się ciąg wieszaków z podpisami, który jest czyj, a pod nim kilkanaście par wojskowych butów, takich jak mają moi towarzysze. Patrzę w głąb namiotu. Dalej jest tam metalicznie, ale trochę bardziej przytulnie. Widzę ceglany kominek (już nawet nie chcę myśleć, gdzie ma komin), dużą sofę obok niego. Na środku stoi długi, drewniany stół z dużą ilością krzeseł. Wytężam wzrok i dostrzegam kilka kurtynek, to chyba przejścia do pokoi. Panuje tu przyjemny zapach świeżego drewna. Zastanawia mnie kto tu mieszka, bo nie wierzę, że z tylu wieszaków i takiego dużego stołu korzystają tylko Wolf i Karim.

-Ściągnij kurtkę-poleca mi Wolf, który sam po chwili ściąga swój płaszcz zostając w czarnej koszulce z krótkim rękawem. Powoli zsuwam nakrycie z ramion. Wskakuje przede mnie Karim  prosząc o moją kurtkę i zawiesza ją na samotnym wieszaku bez podpisu. Czuję się trochę nieswojo, jednak to uczucie szybko mija, bo kompani wprowadzają mnie w głąb namiotu. Dokładniej widzę stół, sofę, kominek i dochodzą do tego jeszcze półki zapełnione bronią oraz książkami. Po prawej jest przejście do innego pomieszczenia, w którym zauważam kuchenkę, lodówkę oraz niewielki blat. Stoi tu dwóch chłopaków i jedna dziewczyna. Są starsi ode mnie, mają może po 20 lat. Dziewczyna jest wysoką blondynką, a jej dwóch kolegów jest dobrze zbudowanych i widać na ich twarzach lekki zarost. Odwracają się ku nas, a ich wzrok kieruje się prosto na mnie. Spodziewam się pytania "co to za dzieciak?", jednak ich reakcja jest zupełnie inna. Wpatrują się jeszcze we mnie jak w obrazek, gdy zaczyna dziewczyna:

-To ty. Ty jesteś Lena Forest-mówi z szeroko otwartymi oczami i miną, która nic nie wyraża. Czuję, że się czerwienię. Patrzę zakłopotana na Wolfa, na szczęście chyba zrozumiał, w jakiej niezręczniej jestem sytuacji.

-Tak, Linda, to jest Lena. Fabio, Franek, mam powtórzyć? Proszę, nie patrzcie się tak. Wiem że to dla was zaskoczenie, ale przyjmijmy ją normalnie.

Kiwają powoli głowami i podchodzą szybkim krokiem do mnie. Przedstawiają się i podają mi ręce, a ja znów czuję się jak gwiazda. Wstydliwie uśmiecham się do nich, nadal nie rozumiejąc, co jest we mnie takiego, że odbiera im głos.

-Idźcie do siebie-nakazuje Wolf-I kolejny raz widzę jak chcecie zwędzić jedzenie...

Ze spuszczonymi głowami przechodzą przez kurtynki do swojego pokoju, jak myślę.

-Czemu oni tak się na mnie patrzą?-pytam towarzyszy, jednak w tej chwili z pomieszczenia po lewej wyłania się  pucołowata, starsza kobieta i klaszcze w dłonie wyraźnie uradowana.

-Lena! Lena Forest! Chodźcie tutaj, sami zobaczycie-krzyczy i uśmiecha się szeroko. Z sąsiednich zasłonek wyłania się kilka kobiet, w tym parę młodych i kilku mężczyzn, też w różnym wieku. Stoją wokoło mnie i kręcą głową z niedowierzaniem. Niektórzy wciąż powtarzają moje imię.
________________________________________________________

Okej, jest drugi rozdział. Trochę zniechęciłam się małą ilością komentarzy pod pierwszym rozdziałem, ale nie poddaję się i oczekuję na waszą reakcję.
KOMENTUJCIE proszę! :)



sobota, 15 marca 2014

Rozdział 1-Porwanie

  Wpatruję się w przestrzeń za otwartym oknem. Błękitne, bezchmurne niebo i lekkie promienie słońca tak bardzo kuszą swoim wyglądem, że trudno oderwać mi od nich wzrok. Do tego lekki, ciepły wiatr niosący ze sobą zapach wiosny powiewa mi na twarz, powodując, że czuję się naprawdę błogo, mimo że siedzę w sztywnej, szkolnej ławce. W moich uszach pobrzmiewa coś w rodzaju echa dźwięków, ale nie mogę ich wychwycić. Czuję szturchnięcie w żebra. Odwracam się gwałtownie

-Do tablicy-mówi z naciskiem chuda, pomarszczona kobieta. Mam dziwne wrażenie, że cedzi słowa przez zęby-Strona 234, zadanie 7, przykład "d"-otwieram podręcznik i szukając strony rozglądam się dyskretnie po klasie.Każdy wlepia we mnie oczy. Czuję taki wstyd...Powoli podnoszę się i posuwam się w stronę tablicy. Jest na niej kilkanaście przykładów. Jak ja mogłam to przeoczyć?
Biorę do ręki kredę i bezmyślnie stukam nią w tablicę. Przecież nic nie umiem, więc nie będę robić z siebie idiotki. Słyszę szybkie kroki nauczycielki. "Będzie się działo"-myślę. Spuszczam głowę i czekam na najgorsze.

-Coś robiła przez całą lekcję?-pyta i łapie mnie za przedramię

-Przepraszam pani profesor...zagapiłam się-tłumaczę cicho i czuję że się czerwienię. Słyszę jakieś śmiechy w sali.

-Zagapiłaś się?-nauczycielka mówi irytującym, złośliwym tonem-A może po prostu jesteś leniwa?-robi mi się dziwnie gorąco-Opuszczasz za dużo lekcji, a do tego nie uważasz!Tylko sport ci w głowie...

Patrzę wymownie w sufit. Nie mam nic na swoją obronę. Opuszczam dużo zajęć z powodu zawodów sportowych, ale to nie jest chyba niedozwolone. Jeśli ktoś jest z czegoś dobry, to czemu ma rezygnować z tego, aby zdobywać trofea dla szkoły.

-Muszę jeździć na zawody, jestem kapitanem drużyny-wypalam, ale czuję, że moja wypowiedź nie przyniesie pozytywnych skutków.

Profesorka śmieje się sztucznie. Jakbym chciała teraz wrócić do ławki...Kobieta zaczyna coś mówić, ale nie na to zwracam teraz uwagę. Za oknem widzę kawałek ubrania, to jest płaszcz. Czyjaś dłoń opiera się o futrynę okna. W dłoni widzę nóż. Czuję lekki lęk i zastanawiam się, czy tylko ja to widzę. Po chwili ubranie i dłoń znikają.

-...rozumiesz?!-pospiesznie kiwam głową, chociaż nie wiem, co mam rozumieć. Skupiłam się na "tym-kimś" za oknem. Zaczynam się siebie bać. Słychać dzwonek i oddycham z ulgą.-Dziś ci się upiekło, ale następnym razem idę do Pana Wysockiego i mówię mu, żeby nasza szkoła nie jechała na zawody.

Wracam do ławki i po drodze opada mi szczęka-jak można odwołać zawody? Tyle treningu i wszystko na marne przez jedną nauczycielkę. Nie mogę zawieść wuefisty i drużyny.

-Biorę się w garść-mamroczę do siebie

-Mówiłaś coś?-kobieta podnosi głowę zza biurka

-Nie, nic...-znów to samo uczucie wstydu.

___________________________________________________

Skaczę beztrosko z kamienia na kamień. To najbardziej lubię, poczucie luzu i kompletnej samotności-przynajmniej nikt się ze mnie nie śmieje. Wracam na chodnik, bo widzę idących ludzi w moją stronę. Nie chcę, żeby pomyśleli, że jestem dziecinna. Przechodzę przez szczelinę między budynkami. Słyszę jak ktoś mówi szybkim szeptem z lewej strony. Odwracam się, ale nikt za mną nie stoi. Pocą mi się dłonie. Zwracam głowę do przodu. Zapiera mi dech w piersiach. Przede mną stoją trzy dziwnie ubrane postacie. Mają na sobie czarne kombinezony, a na twarzach białe maski odsłaniające tylko oczy i usta. Postać najbliżej stojąca najbliżej mnie uśmiecha się lekko. Słyszę świst i padam na ziemię. Wszędzie czarno.

Otwieram oczy. Wszystko widzę za dziwną mgłą. Ktoś ciągnie mnie po ziemi, bo czuję dotyk na ramionach. Zamykam oczy.

-Wstajemy, wstajemy!

Znów się budzę. Czuję nieznośny, piszczący dźwięk w uszach i pulsujący ból głowy. Jestem w małym pomieszczeniu bez okien. Nędzna żarówka na suficie słabo oświetla to miejsce. Mam wrażenie, że jest wieczór, ale skąd mogę to wiedzieć, tu nie ma okien! Nagle ogarnia mnie lęk. Jestem w tak małym pomieszczeniu z trzema dziwakami. Co ja tu robię. Próbuję wstać, ale ręka jednego z mężczyzn dociska moje gardło do ściany.

-Siedź spokojnie!-wydaje krótki okrzyk swoim chłodnym głosem-Wysłuchaj nas...

-Nie! Muszę stąd wyjść!-wydzieram się

Mężczyzna wyciąga z kieszeni nóż i przykłada mi go do twarzy. Czuję zimne ostrze noża. Do oczu napływają mi łzy.

-Cicho!-mówi ostro-Jedno słowo, a zostanie ci brzydka blizna na buźce, chcesz?-ostrożnie kręcę głową-No właśnie. Zabraliśmy cię tutaj, bo chcemy się czegoś dowiedzieć-na jego twarzy pojawia się uśmieszek-Co wiesz o Księdze Fidelitas?

-O czym?!-wyrywa mi się. Zaciskam powieki. Nie chcę, aby zrobił mi krzywdę.

-Nie udawaj, piękna...-odgarnia mi moje brązowe włosy z twarzy-No, to gdzie ona jest? A może znasz zaklęcie?

-Nic nie wiem o tej waszej książce-odpowiadam mu spokojnie i biorę się na odwagę-To chyba jakaś pomyłka.

Drugi zamaskowany facet, który trzymał się z tyłu, podchodzi do mnie i zadaje mi cios w twarz.Walczę ze sobą, aby się nie rozpłakać. Już nie z powodu bólu, ale z poczucia bezsilności. Czuję, jak krew ze skroni spływa mi po policzku.

-Boli, co?-pyta-Będzie coraz mocniej-obnaża swoje żółte zęby.

-Mów co wiesz!-krzyczy nagle ten pierwszy i to takim głosem, że ciarki przechodzą mi po plecach-Gdzie-ona-jest?!

-Mówiłam, że nie wiem. Co to za książka?-mężczyzna wbija ostrze noża w moją dłoń. Krzyczę z bólu, a on z uśmiechem na mnie patrzy.

-Nie chcesz mówić?-pyta uprzejmym tonem-To nie! Zaraz wszystko wyśpiewasz.

Powala mnie na ziemię. Czuję, jakby w moje ciało uderzało tysiące młotków. Ból odbiera mi oddech. Staram się podnieść, ale zaraz dostaję kopniaka w twarz. Głowa opada mi bezwładnie na podłogę, a w mojej głowie istnieje tylko jedno pragnienie "Chcę umrzeć". Mdleję. Za mgłą słyszę huk i kilka męskich głosów. Wszystko mi już jedno, co się teraz dzieje. Czuję jednak, że żaden but nie wali już w moje ciało. Nie czuję żadnej ulgi z tego powodu, bo i tak wszystko mnie boli. Teraz mimowolnie wpatruję się w sufit i nasłuchuję odgłosów bójki, jak podejrzewam. Nie mam siły się podnieść. Tak mija chyba klika długich dla mnie minut. Następuje cisza. Słyszę jakiś męski, ale łagodny głos.

-Karim, idź do auta. Ja się nią zajmę...-czuję lęk po tych słowach. Czy znów chcą mnie pobić?

Ktoś wybiega z pomieszczenia. Klęka przy mnie około 40-letni mężczyzna. Jego zarost i krótko przystrzyżone włosy były czarne, ale gdzieniegdzie były przyprószone siwymi. Ma łagodny, ale dość poważny wyraz twarzy. Bystre spojrzenie mężczyzny dodawało mi nieco otuchy.

-Słyszysz mnie?-mówi z troską w głosie, której tak dawno nie słyszałam. Ma melodyjny głos.

-Taa...-odpowiadam cicho. Nawet to sprawia mi ogromny ból w klatce piersiowej. Kaszlę, przez co czuję ucisk.

-Jestem Wolf.-podnosi mnie delikatnie do pozycji siedzącej i wyciera spływającą krew z mojej skroni rękawem-Nic ci nie zrobimy. Pomożemy ci, pojedź z nami. Proszę, zaufaj mi...

Kiwam głową, zgadzając się. Co mi zależy, mama i tak jest w pracy, więc nie będzie się martwić, poza tym ten człowiek miał w sobie coś, co sprawiało że czuję się przy nim bezpieczna.

-Lena-przedstawiam się pospiesznie

-Wiem-odpowiada z lekkim uśmiechem. Obejmuje mnie i unosi do góry. Niesie mnie przez pomieszczenie, a ja z góry widzę nieprzytomnych facetów w maskach.
Wchodzimy w ciemny korytarz, którego wcześniej nie widziałam. Dopiero po chwili orientuję się, że to jest piwnica. Wolf niesie mnie po betonowych schodach i wykopem otwiera drzwi. Widząc pomarańczowe niebo, orientuję się, że jest popołudnie, może wczesny wieczór. Obok stoi szarawe, duże auto z przyciemnianymi szybami. Mężczyzna otwiera drzwi do samochodu i sadza mnie na tylnym siedzeniu i oznajmia kierowcy, że idzie do bagażnika po apteczkę. Zza kierownicy odwraca się do mnie pulchny chłopak. Ma półdługie kręcone, blond włosy. Uśmiecha się do mnie serdecznie.

-Jestem Karim-oznajmia-Witaj na pokładzie-żartuje

Uśmiecham się do niego lekko. Wygląda bardzo przyjaźnie, więc czuję się nieco śmielej.

-Lena, ale pewnie o tym wiesz-chłopak kiwa głową i śmieje się-Nieźle mnie załatwili, co?

-Ze mną było gorzej-mówi Karim i wzdycha. Już miałam go pytać, co się z nim działo i dlaczego, ale w tej chwili wsiada obok mnie Wolf.

-Widzę, że już urządzacie sobie pogaduszki-rzuca szorstko, ale po chwili się rozchmurza. Wyjmuje z apteczki gazę i bandaż i plastry. Opatruje mi głowę, ja z żalem stwierdzam, że skroń to moja niejedyna rana. Co chwila krzywię się z bólu, ale Wolf uspokaja swoim łagodnym "ciicho"

-Przynajmniej nie masz złamanego nosa-odzywa się chłopak-Ja miałem złamany nos...bolało...

-Zamknij się i jedź, Karim-polecił starszy mężczyzna oschle. Nastolatek posłusznie zapala samochód i dociska gaz.-Do pierwszego-przypomina, a ja zastanawiam się, o co mu chodzi. Nie chcę jednak zadawać natrętnych pytań.

Wolf prosi, abym podała mu rozciętą rękę. Posłusznie wyciągam dłoń przed siebie. Patrzę przerażona na dużą i głęboką ranę zajmującą i prawie całą powierzchnie skóry. Z cięcia sączy się krew. Czuję, jak blednę. Wszystko się rozmazuję i wiem, co nastąpi za chwilę.

Czuję delikatne potrząsanie. Otwieram oczy i przez moment nie wiem gdzie jestem i kto siedzi na przeciwko mnie. Dopiero później, widząc zatroskaną twarz Wolfa, wszystko się wyjaśniło. Jestem w dużym aucie z dwoma można powiedzieć bohaterami, którzy uratowali mi życie.

-Mamy ją!-zwraca się do Karima siedzący mężczyzna na przeciwko mnie-Całe szczęście-dodaje cicho.

-Nie...lubię krwi-wyjaśniam moje nagłe zemdlenie. Patrzę na moją prawą rękę i zauważam ze spokojem, że jest już szczelnie opatrzona śnieżnobiałymi bandażami.-Czy mogę zadać pytanie?

-Tak, pytaj-odpowiada Wolf i prostuje się na siedzeniu

-Czemu oni mnie...porwali?-dopytuję się ostrożnie-I co to jest ta książka File...coś tam.

-Oni to Tsiv-unoszę brwi, bo pierwszy raz słyszę takie coś-To taka nazwa. Są...no...źli. Należą do pewnego Czarnoksiężnika. Wiem, że wydaje ci się to co najmniej dziwne, ale musisz mnie wysłuchać. Szukają księgi Fidelitas,  bo daje ona nieśmiertelność i władzę nad światem-słucham go zainteresowana, nie zważając na to, że jest to paranormalne-Oni chcą mieć ją dla siebie, ale nie mają zaklęcia.

-Mnie pytali o to zaklęcie-przypominam sobie

-Powiedziałaś im?-zaniepokoił się

-Nie, bo nie znam zaklęć...-uspokoiłam go-To znaczy Wingardium Lewiosa znam...-żartuję, aby rozluźnić sytuacje, a Karim chichocze z przodu. Wolf wzdycha z uśmiechem.-A mam znać jakieś?

-Powinnaś. To znaczy teraz go nie pamiętasz...muszę cię o coś zapytać-ciągnie mężczyzna-Którego dnia i miesiąca masz urodziny? I, czy kiedykolwiek w twoim życiu stało się coś nienormalnego?

-14 styczeń-odpowiadam pospiesznie, ale nie jestem pewna, czy odpowiadać na drugie pytanie. Sytuacje, które nie były moim zdaniem normalne świadczyły niezbyt dobrze o mnie, ale decyduję się pokornie odpowiedzieć na pytanie, bo ton Wolfa brzmiał bardzo poważnie-Emm....tak. Kiedyś, kiedy kłóciłam się z moją ciotką, spadł na nią żyrandol-mówię zawstydzona, a chłopak z przodu wybucha śmiechem-Albo kiedy byłam mniejsza, mówiłam do zwierząt w zoo. Wtedy jaguar przeskoczył przez ogrodzenie i zaczął mnie wąchać...i ja się go nie bałam. Wyleciała mu z pyska kulka, a później-zawiesiłam głos-zastrzelili go...

-Co to za kulka?-pyta mężczyzna

Wyciągam z kieszeni bluzy małą, szklaną kulkę. Jest złota, ale myślę, że to tylko farba. Wolf ogląda ją zaciekawiony. Nie sądzę, żeby było na niej coś ciekawego. Są na niej jakieś napisy, ale nic z nich nie rozumiem. Trzymam ją zawsze przy sobie, bo dziwnie się do niej przyzwyczaiłam.

-Myślę, ze to jakaś zabawka-przerywam kłopotliwą ciszę-Ten jaguar musiał to...

-Wyrzygać?-pyta zaciekawiony Karim, a ja walczę, aby nie parsknąć śmiechem.

-Karim, jak tylko wysiądziemy to cię zabiję-odpowiada chłopakowi rozdrażniony Wolf-Lena, ta kulka to Wskaźnik-przekrzywiam głowę, bo zawsze miałam ją za chińskiej produkcji wytwór ze szkła. Nastolatek również wydał z siebie coś w stylu "coo?"-On pomaga wskazać prawdę, właściwą drogę i osobę. Ma dużo innych zastosowań, ale nigdy dokładnie nikt mi nie opowiadał o niej, bo podobno została zniszczona.

-Jak mogę sprawdzić, kto jest na przykład właściwą osobą?

Wolf chwyta moją dłoń, w której trzymam kulkę i przykłada ją sobie w miejsce na nadgarstku, gdzie bije puls.

-Jak zrobi się czerwona, to znaczy, że chcę ci zrobić krzywdę. Jak niebieska-wszystko ze mną okej-oznajmia

Wpatruję się w kulkę. Faktycznie zmienia kolor. Teraz jest żółtawa, ale kolory ciągle się mieszają. Po kilku sekundach robi się błękitna, a mężczyzna zaczyna śmiać się serdecznie.

-I co, czerwona?-pyta złośliwie Karim, pewnie chce odegrać się na towarzyszu

-Nie, chłopcze...-zaprotestował speszony Wolf-Ta kulka potrafi przeniknąć do emocji. Coś niezwykłego...

Patrzę na przedmiot i ubolewam nad tym, że mogłam wykorzystać ją w przeszłości. Zaliczyłabym pewnie o połowę mniej fałszywych przyjaźni, kłamstwa...

-Ale to dobrze, że nikt nie wie o jej działaniu-mówi mężczyzna, jakby czytał mi w myślach-Wiesz gdzie jedziemy?-kręcę głową i wytykam sobie, czemu wcześniej o to nie zapytałam-Jedziemy do naszych stron, co nie, Karim?-pyta chłopaka z uśmiechem

-Taaak...nie ma to jak Namiot Bellatores-odwraca się do Wolfa szczerząc zęby.