-A po co ci lustro? Przecież to tylko trening...-mówi rozbawiony
-Patrz na moje włosy!
-Długie, brązowe. Co w nich takiego złego?-dziwi się chłopak, a ja wzdycham i patrzę na niego z założonymi rękami-No dobra...zaraz wykopię-odpowiada zrezygnowany i po chwili rozrzucania rzeczy po pokoju podaje mi małe lusterko.
-Dziękuję-szczerzę się do chłopaka i siadam na moim materacu.
Rozpuszczam związane wcześniej włosy i zważając na to, że nie mam szczotki, przeczesuję je palcami, później znowu wiążę je w luźnego koka. Patrzę się w lustro na kilka plastrów zakrywających rany na twarzy. Trochę psują mój wizerunek, ale nie będę się nimi przejmować. Zawsze chciałam mieć jakieś fajne znaki szczególne, jak blizny, znamiona. Według mnie dodają one uroku i nikt nie jest taki sam. Teraz na pewno jakieś mi zostaną, bo na śniadej cerze widać wszystkie niedoskonałości.
Po kilku minutach przyszedł (tym razem zapukał) po nas Wolf i zabrał nas na trening. On i Karim mieli takie same, brunatno-zielone płaszcze. Miały duże kaptury i były dość cienkie, ale za to wygodne. Kiedy widzę ich w tych płaszczach, budzą w sobie tajemniczość. Ja, w moich dżinsach wyglądam przy nich, jak wielki neon wśród ciemności. Nie chcę jednak narzekać.
Dotarliśmy na pobliską polanę. Był to niewielki teren. To wszystko, co mogłam zobaczyć w ciemnościach.
-Trochę ciemno.-odzywam się cicho
-Zaraz to załatwimy-odpowiada mi Wolf i wyciąga z kieszeni płaszcza niewielką krótkofalówkę-Vegard, zgłoś się-mija krótka chwila, kiedy w głośniczku słyszę stłumiony głos dziadka.
-Zgłaszam się.
-Załatw nam oświetlenie i niewidoczność na polanie przy strumyku-mówi Wolf bez namysłu, a ja zastanawiam się gdzie są tu lampy i jak załatwić nam niewidoczność?!
-Robi się, dzieciaki. Uważajcie na moją Lenę-mówi łagodnym głosem Vegard. Kiedy wspomniał o mnie, zrobiło mi się jednocześnie miło i głupio.
-Dobra, dzięki-mówi mężczyzna i posyła mi znaczące spojrzenie. Chowa krótkofalówkę, a za chwilę dzieje się coś uderzającego, co zapiera mi dech.
Polana nagle rozświetla się białym, aluzyjnym światłem, ukazując jasno zieloną, świeżą trawę oraz różnie, ale przemyślanie polokowane przeszkody-skały, drewniane belki, okopy z wodą i bez, obręcze...Całość prezentowała się bardzo profesjonalnie i sportowo. Mam tylko obawę, czy nie ośmieszę się pokonując ten tor. I dodatkowo ta dziwna myśl, że znajduję się w jakimś dziwnym śnie, a może jestem w śpiączce? Nie, na pewno nie. To znaczy mam taką nadzieję, bo to wszystko, ta magiczna przygoda jest zbyt piękna, aby była tylko nic nie znaczącą abstrakcją.
-Gotowa do startu:?-pyta zdecydowanym głosem Wolf i klepie mnie po plecach
-Och...dużo tu tego. Mogę wiedzieć, co mam zrobić?
-Nie wiem, podejdź do czegoś, wybierz coś sobie-odpowiada mężczyzna patrząc w dal
-Aaa...dobrze-rezygnuję z dodatkowych pytań, bynajmniej dla mnie byłby one wkurzające
Powoli zbliżam się do oddalonego o kilka metrów wysokiego na kilkanaście metrów składu belek. Patrzę niepewnie w stronę moich kompanów. Karim klaszcze zachęcająco i jak zwykle się szczerzy, a Wolf zakłada ręce i obserwuje mnie z zainteresowaniem. Biorę głęboki oddech, bo się przyda. Drewniana wieża budzi we mnie ogromne przerażenie, mam lekki lęk wysokości, ale coś ciągnie mnie do niej.
Stawiam stopę na pierwszej belce. Są trwałe, jakby były do siebie przyklejone. Dodaje mi to odwagi.
"Weź się w garść, dziewczyno, pokaż, że umiesz!"-myślę optymistycznie. Kładę ręce na dwóch kłodach wyżej i podciągam się, pociągając za sobą nogi. To nie takie trudne. Powtarzam te kroki, ale robię to coraz szybciej. Jeszcze szybciej. To nawet przyjemne, śmieję się na samą myśl, że mi się udaje i robię to z taką łatwością. Zatrzymuję się, aby sprawdzić, jak daleko już zaszłam. Niepewnie spoglądam w dół i od razu robi mi się niedobrze. To nie jest wysokość 1, może 2 piętra. To jakieś 5 piętro! Nagle mam poczucie, że zaraz się puszczę, spadnę...
-Wszystko okej?-wydziera się do mnie Karim z dołu-Już niewiele ci zostało!
Zagryzam wargę i patrzę w rozjaśnione, nocne niebo. Pnę się do góry, tym razem rozważniej stawiam każdy krok, mając świadomość, że znajduję się bardzo wysoko.
Jestem już coraz bliżej, jeszcze tylko kilka stąpnięć, już prawie. Łapię wreszcie drążek na samej górze, ale nie nadążam się podciągnąć, a co dopiero nacieszyć się końcem. Drążek chwieje się niespokojnie i urywa się, a ja z nim.Spadając momentalnie czuję kropelki potu na czole, jednak staram się zachować spokój i chwytam jedną ręką wysuniętą kłodę. Opanowuję nerwy i myśl, że przed chwilą mogłam umrzeć i wspinam się ponownie.
Obejmuję ostatnią już belę i powoli wchodzę na stromy szczyt. Ostrożnie prostuję się. Dookoła mnie rozciąga się niezwykła panorama dżungli. Widzę liście palm i długie liany w otaczającym mnie gęstym lesie. Na północy widzę jasny, widoczny księżyc w pełni. Oddycham głęboko, a moje usta wciąż ułożone są w wariacki uśmiech, który nie może zejść. Jestem szczęśliwa, że udało mi się, że jednak coś potrafię. Że mam talent i mogę go szczególnie TUTAJ wykorzystać.
Rozkładam ramiona w geście zwycięstwa i wydaje z siebie wesoły okrzyk. Patrzę w dół. Karim tańczy zabawnie, a Wolf uśmiecha się szeroko do mnie i klaszcze. Z tej wysokości są o wiele mniejsi. To nie tak wysoko-myślę i robię coś bardzo niepoważnego i głupiego.
Oddaję sprężysty skok przed siebie i spadam szybko na dół, ale nie ogarnia mnie panika, raczej zdziwienie, że odważyłam się to zrobić. Ziemia jest coraz bliżej i bliżej, słyszę krzyk mężczyzn. W głowie siedzi mi jakieś słowo, nie wiem jakie, ale nie mogę się powstrzymać, aby je wypowiedzieć.
-Ascensor
Nagle pode mną pojawia się mgiełka, przeźroczysta, jakby żar. Nieuchronnie zbliżam się do niej, zamykam oczy i...opadam lekko na niewidzialne ciepłe powietrze, które trzyma mnie kilka centymetrów nad ziemią, znika, a ja opadam twarzą w wilgotną ziemię. Obracam się na plecy i siadam. Obok mnie stoją wyraźnie przerażeni towarzysze, trzymają się za głowy.
-Ale...dlaczego?-pyta cicho Wolf wypuszczając ciężko oddech.

-Bo potrafię...-odpowiadam i po chwili sama sobie się dziwię.
***************
Leżę na moim twardym materacu. Wpatruję się w niski sufit klitki i pozwalam, żeby przed moimi oczami pojawiły się wspomnienia z treningu, które momentalnie wykrzywiają mi usta w lekki uśmiech. Na brzuchu, nogach i rękach pojawiły się zakwasy, ale byłby niemożliwym, gdyby nie wystąpiły po tak ciężkim treningu. Wyścig z Wolfem i Karimem na bieganie, długi na prawie kilometr tor z przeszkodami, skała do wspinaczki, przepłynięcie jeziora...To męczy. Okazałam się być bardzo dobra w zwinności i szybkości, a jak mówi Wolf, to się naprawdę przydaje.
Minęło już dużo czasu, a ja dalej nie mogę zasnąć, choć jestem zmęczona po wszystkim co się dziś stało. Sięgam ręką po telefon, który leży obok mnie i wyświetla mi się godzina druga w nocy. "Świetnie"-myślę wściekła. Jednak na komórce jest też z tuzin powiadomień o nieodebranych połączeniach od...mamy.
Właśnie! Mama!
Zrywam się z materaca, narzucam na koszulkę Karima bluzę i podciągam jego za małe na niego, a za duże na mnie dresy. Wkładam buty i wybiegam z pokoju wprost na cichy, ciemny korytarz. Truchtem przebiegam do jego końca i zatrzymuję się przed czerwoną zasłonką. Pukam w jej drewniane obramowanie i przystępując z nogi na nogę czekam na odpowiedź.
-Coś ważnego?-pyta jak zawsze poważny głos Wolfa
-Chyba tak. To znaczy...
-Wejść.
Wślizguję się do pokoju Wolfa i jak zwykle to robię, wpierw oglądam otoczenie. Jest to jeszcze mniejszy od Karima pokój, też bez okien, ale panuje tu niesamowity porządek. Mieści się tu tylko skromne, pościelone łóżko i duża szafa z książkami oraz stalowy stojak na broń.
-No, to co się stało?-pyta mężczyzna rzucając mi bystre spojrzenie. Siedzi na swoim łóżku, tym razem nie w płaszczu, ale w luźnej koszulce i dresie. Chyba każdy ma tu dres.
-Chodzi o moją mamę. Na pewno się martwi, nic jej nie powiedziałam.
Wolf wzdycha i spuszcza wzrok.
-Twoja mama nie musi nic wiedzieć. Ona, podobnie jak całe twoje miasto, szkoła...nie znają cię-mówi powoli-Musieliśmy to zrobić.
-Jak? Przecież to nie możliwe, żeby tak po prostu o mnie zapomnieli!
-Tutaj w grę wchodzi magia, bardzo zaawansowana magia. Vegard, twój dziadek rzucił na miasto Cień Zapomnienia, wymazał cię z ich pamięci, żeby nie było kłopotów. Jutro ktoś z załogi zakradnie się po twoje rzeczy, oczywiście te najważniejsze.
-Cień Zapomnienia-powtarzam cicho-W jednej chwili staję się nikim.-mężczyzna otwiera usta, aby coś powiedzieć, ja jednak dodaję-Nie boję się, znam to uczucie.
Zapada niezręczna cisza. Nie wiem, czy mam iść, czy dalej tu stać. Ten stan przerywa głośne pukanie w wtargnięcie do pokoju Vegarda.
-Przyniosłem ci leki. Mocniejsze niż zwykle.-Wolf przechyla głowę w moją stronę-Ach, Lena, jesteś!-mówi uradowany dziadek, a jego żółte oczy otwierają się szeroko-Ohh...ee...nie śpisz?
-Nie mogę zasnąć-odpowiadam, aby zabrzmiało to jak najbardziej zwyczajnie-Pytałam się o mamę, ale już wszystko wiem. Zostawię was samych.-uśmiecham się serdecznie-Dobranoc, dzięki za pomoc, Wolf.
Wychodzę szybko z pokoju i wracam do Karima. Opadam ciężko na materac i wsłuchuję się w spokojny oddech chłopaka.
*******
Otwieram powoli oczy, spodziewając się, że zobaczę biały sufit, białe ściany i masę plakatów. Tak jednak się nie dzieje, bo uświadamiam sobie, że nadal jestem w Namiocie Bellatorres i nadal okazuje się to być rzeczywistością.Odwracam głowę w lewo i widzę, że Karim też powoli się budzi.
-I jak się spało w mojej jaskini?-pyta lekko ochrypnięty.
-Twardo...ale nawet dobrze,posłuchaj, mam do ciebie pytanie. Czy Wolf jest na coś chory?
-Nieee, to raczej okaz zdrowia-odpowiada po chwili namysłu
-Vegard przyniósł mu jakieś leki. Mówił że są mocne.-wspominam
Chłopak wzdycha i układa się bokiem do mnie.
-To dłuższa historia. Kiedy Wolf miał dwadzieścia parę lat, złapali go na przeszpiegach Tisiv. Postanowili się nim trochę pobawić, później zaprowadzili go do Knuta, a on wypalił mu za pomocą magii na przedramieniu znak, który nie wiadomo dlaczego, cholernie boli.
-Jak on wygląda?-pytam i siadam na materacu.
-Nie wiem, nie lubi o tym mówić. Nie dziwię się mu, to hańba poddać się Tisiv. To ty powinnaś wiedzieć, jesteś magiczna-wzrusza ramionami
-Tylko w połowie. A to, na treningu...czyste szczęście.
Karim podnosi się z łóżka i kręci głową z uśmiechem.
-Czyste szczęście-powtarza-Linda,to od jedzenia, powiedziała, żebyś przyszła do niej pożyczyć ubrania-zmienia temat-Tylko do czasu, aż nie skoczymy po twoje rzeczy. Pierwszy pokój w korytarzu.
-Okej, myślisz, że jeszcze śpi?
-Nie, miała trening o piątej.
Opuszczam pokój chłopka i udaję się do zasłonki na początku korytarza. Poprawiam włosy i pukam. Parawanik rozsuwa się i ukazuje się ta sama dziewczyna, która podkradała jedzenie. Była już umalowana, miała ułożone swoje blond włosy, i mogę śmiało powiedzieć, że była naprawdę ładna.
-Cześć-wypalam
-Och, Lena, wchodź!-widać, ucieszyła się na mój widok i wpuszcza mnie do środka.
Kolejne pomieszczenie i kolejny bałagan, tym razem jeszcze większy od Karima.
-Tak, wiem, że straszny bałagan-śmieje się
-U Karima podobnie.
-Przyszłaś pewnie pożyczyć parę ciuchów? Chodź do szafy, jedyne miejsce gdzie mamy porządek.
Otwiera trzecie drzwi dużej szafy z podpisem "Lindzia".
-Lindzia...-czytam
-To chłopcy-uśmiecha się wstydliwie-Możesz mi powiedzieć, jak to jest umieć czarować? Przymierz tą koszulkę-podaje mi ubranie i cały czas grzebie w szafie, przez co jej głos jest stłumiony.
-To na serio-ściągam bluzę i wkładam koszulkę Lindy-Nie dzieje się tak, jakbym chciała. Ta jest dobra, mogę ją wziąć?
-Jasne, bierz, ja już nie noszę. Masz, spodnie, nosiłam je jak byłam w twoim wieku, przymierz-rzuca mi spodnie-Wiesz, jesteś o wiele lepsza od nas. Powinnaś się tym...szczycić.
-Nie ma czym. To ja was podziwiam za odwagę. Jak tu trafiłaś?
-Vegard uznał, że się nadaję, bo zauważył mnie kiedyś na lekcji łucznictwa. Zgodziłam się, bo kocham przygodę i potrafię dochować tajemnicy-uśmiecha się, chyba na wspomnienie.
-A twoi przyjaciele?
-Chodziliśmy w trójkę na łucznictwo, bo dom dziecka to zorganizował.
Kiwam głową i nie chcę zadawać już zbędnych pytań, bo wszystko już rozumiem.
Linda okazała się być bardzo miłą osobą, bardzo wygadaną i śmiałą. Polubiłam ją. Wcisnęła mi dużo ubrań ("na pewno będziesz w tym super wyglądać"). Nawet się nie obejrzałam, a minęła już godzina. Ubrałam się pospiesznie w rzeczy dziewczyny i zeszłam do holu, aby poszukać Karima.
Powitał mnie zapach parzonej kawy. Weszłam do kuchni z nadzieją, że tam będzie, ale zastałam miłą kobietę w starszym wieku, którą widziałam wczoraj.
-Dzień dobry-mówię
-Dzień dobry, dzień dobry!-odpowiada i śmiesznie macha ścierką-Zaraz będzie śniadanie.
-Może pomogę?-pytam
-O tak, miło z twojej strony. Musimy zrobić kanapki dla dwudziestu osób. Wykorzystaj wszystko co masz na tym blacie-wskazuje na stolik pełen chleba, wędliny, sera i warzyw.
Podwijam rękawy koszuli i myję ręce w pobliskim zlewie i biorę się do pracy. Okazało się to być bardzo żmudnym zajęciem ("chleb, wędlina, ser, pomidor-gotowe!"), więc zaczęłam rozmowę.
-Jest pani wojowniczką?
-Byłam-szczerzy się do siebie-Ale kontuzja w walce spowodowała, że utykam na jedną nogę.
-Ohh...-gorączkowo myślę, co powiedzieć-To przykre.
-Każdy prędzej czy później zostaje kontuzjowany. Taki jest kolej rzeczy-kładzie mi rękę na ramieniu-Dlatego trzeba się bronić i mieć się zawsze na baczności.
-Oczywiście-kiwam głową-Tak właściwie, co robią wojownicy?
-Szukamy księgi, a po drodze walczymy z Tisiv, bo oni też się na nią uwzięli.
-Ilu jest tych Tisiv?
-To potężna armia. Liczy sobie jakieś pół tysiąca...
Uśmiecham się lekko, dając do zrozumienia kobiecie, że zrozumiałam, ale mi wcale nie jest do śmiechu. Nie potrafię pojąć, jak dwudziesto-osobowa armia Bellatorres radzi sobie z pół tysiącem Tisiv. To zaczyna mnie przerastać, moje myśli skupiają się tylko na tym, czy podołam walce z wrogami, czy zginę jako nic nie umiejąca dziewczyna.
Słyszę szybki dźwięk posuwającego się szkła po blacie.
-Eceleni-szepczę automatycznie i szybko się odwracam. Znów to się stało. Szklanka zawirowała w powietrzu, uniosła się do góry i bezszelestnie wróciła na miejsce, z którego spadła. Patrzę błagalnym wzrokiem na panią obok, mając nadzieję, że niczego nie zobaczyła, ale niestety...
-Lena! Mój boże!-złapała się za głowę-Ty jesteś magiczna...
Wzdycham i wymownie spuszczam głowę.
-Rozumiem-klaszcze w dłonie-Vegard też nie lubi czarować publicznie. Ale ja tak kocham patrzeć jak to wszystko jest takie...takie...niemożliwe.
Śmieję się cicho. Kanapki zostały już zrobione, więc pani Karen, bo tak się nazywała, zwołała wszystkich swoim nadzwyczaj donośnym głosem.
Kiedy każdy zajął swoje miejsce przy długim stole, zaczęło się jedzenie. Wszyscy dostali po papierowym talerzyku, jednej białej serwetce i plastikowym kubku z herbatą. Dotarło do mnie, że tu żyje się na prawdę biednie i samym treningiem.
Szybko przeżuwałam kanapki, bo na stres reagowałam inaczej niż inne dziewczyny które nic nie jadły, albo po prostu wmawiały sobie, że się stresują, a tak na prawdę były głodne jak wilki. Ja wpychałam jedzenie do buzi, nie zważając na to, jak bardzo jestem zestresowana lub czy w ogóle jestem zestresowana.
Ciszę przy stole przerywa głośny, jeżący włos na głowie huk. Każdy wzdrygnął się. Mario Welletti, siedzący obok mnie dobrze zbudowany fizycznie, siwiejący kapitan wojowników z wąsem zawołał do Jake'a umazanego kakaem.
-Chłopcze, idź sprawdź co się dzieje.
Jake rozglądnął się niespokojnie i kiwnął głową. Podbiegł do wyjścia namiotu i wyciągnął zza paska od spodni srebrny sztylet. Szybkim ruchem wyszedł z namiotu i zniknął. Wszyscy opuścili głowy i czekali, więc zrobiłam to samo. Ciszę przerwał dziecięcy krzyk i te same głośne huki, jeden po drugim. Zerwaliśmy się z krzeseł i popatrzyliśmy ku górze. Wielkie, fioletowe kule leciały prosto na nas przez palący się dach, który ukazał szare, burzliwe niebo.
Spodziewałam się wrzasków ze strony towarzyszów, oni jednak zachowali spokój, mimo przeraźliwego dźwięku i świadomości, że zaraz fioletowa kula może spaść im na głowę. Vegard skoczył w stronę lecącej i uniósł ręce, a po między nimi ukazała się ogromna, srebrna tarcza okrywająca zespół, ale co chwile znikała.
Dziadek zaciskał zęby i widać, że wykorzystywał dużo energii, aby używać tak skomplikowanych czarów. Wydusił z siebie:
-U-uciekajcie! Wszyscy! Tarcza niewiele wytrzyma.
Teraz dopiero rozpoczął się chaos. Wszyscy biegali na wszystkie strony, wykrzykując coś do siebie. Widzę to wszystko jakby w zwolnionym tempie, pewnie ten huk zdołał już mnie ogłuszyć. Kapitan Mario zaciągnął mnie szybko pod stół, aby uniknąć wybuchu kuli, która leciała wprost na nas.
-Jesteś Lena?!-stara się przekrzyczeć hałas-Nadszedł atak. Musisz jak najszybciej uciekać!
-Ale co z wami?-krzyczę. Obok wybucha kolejna kula, która sprawiła, że zatrzęsła się podłoga namiotu.
-Poradzimy sobie. Tu chodzi o ciebie! Dziecko, teraz ty jesteś najważniejsza, jesteś nadzieją! Bierz mój płaszcz-ściąga z siebie taki sam płaszcz, jaki mają Karim i Wolf-Jest w nim sztylet, a od wewnętrznej strony łuk ze strzałami-chcę mu przerwać, że nie umiem posługiwać się bronią, on jednak łapie mnie za ramiona-Weź go i uciekaj tylnym wyjściem, tam będą Karim i Sebastian-patrzy mi prosto w oczy-Uważaj na siebie, proszę!
Zakładam płaszcz, kiwam głową do Mario i przemieszczam się schylona wzdłuż stołu. Czekam na ostatni huk, a kiedy usłyszałam rąbnięcie gdzieś z prawej strony, puściłam się biegiem prosto przed siebie. Biegłam tak szybko jak nigdy dotąd, dostałam tak wielkiego zrywu przez ten strach, że nie czułam nóg-po prostu biegłam. Dopadłam tylnego wyjścia i wyleciałam wprost na polanę treningową. Trzęsłam się jak nigdy dotąd, nie potrafiłam nad tym zapanować. Rozglądnęłam się dookoła, ale moich przyjaciół nigdzie nie było. Przygryzam knykcie dłoni. Nagle dostrzegam na mokrej ziemi długą strzałkę na północ. Bezmyślnie rzucam się w stronę lasu.
****************************************
I wreszcie koniec :)
Komentujcie, to jest dla mnie najważniejsze, choćby kilka słów, czy pisać dalej.
Foxik
Rozpuszczam związane wcześniej włosy i zważając na to, że nie mam szczotki, przeczesuję je palcami, później znowu wiążę je w luźnego koka. Patrzę się w lustro na kilka plastrów zakrywających rany na twarzy. Trochę psują mój wizerunek, ale nie będę się nimi przejmować. Zawsze chciałam mieć jakieś fajne znaki szczególne, jak blizny, znamiona. Według mnie dodają one uroku i nikt nie jest taki sam. Teraz na pewno jakieś mi zostaną, bo na śniadej cerze widać wszystkie niedoskonałości.
Po kilku minutach przyszedł (tym razem zapukał) po nas Wolf i zabrał nas na trening. On i Karim mieli takie same, brunatno-zielone płaszcze. Miały duże kaptury i były dość cienkie, ale za to wygodne. Kiedy widzę ich w tych płaszczach, budzą w sobie tajemniczość. Ja, w moich dżinsach wyglądam przy nich, jak wielki neon wśród ciemności. Nie chcę jednak narzekać.
Dotarliśmy na pobliską polanę. Był to niewielki teren. To wszystko, co mogłam zobaczyć w ciemnościach.
-Trochę ciemno.-odzywam się cicho
-Zaraz to załatwimy-odpowiada mi Wolf i wyciąga z kieszeni płaszcza niewielką krótkofalówkę-Vegard, zgłoś się-mija krótka chwila, kiedy w głośniczku słyszę stłumiony głos dziadka.
-Zgłaszam się.
-Załatw nam oświetlenie i niewidoczność na polanie przy strumyku-mówi Wolf bez namysłu, a ja zastanawiam się gdzie są tu lampy i jak załatwić nam niewidoczność?!
-Robi się, dzieciaki. Uważajcie na moją Lenę-mówi łagodnym głosem Vegard. Kiedy wspomniał o mnie, zrobiło mi się jednocześnie miło i głupio.
-Dobra, dzięki-mówi mężczyzna i posyła mi znaczące spojrzenie. Chowa krótkofalówkę, a za chwilę dzieje się coś uderzającego, co zapiera mi dech.
Polana nagle rozświetla się białym, aluzyjnym światłem, ukazując jasno zieloną, świeżą trawę oraz różnie, ale przemyślanie polokowane przeszkody-skały, drewniane belki, okopy z wodą i bez, obręcze...Całość prezentowała się bardzo profesjonalnie i sportowo. Mam tylko obawę, czy nie ośmieszę się pokonując ten tor. I dodatkowo ta dziwna myśl, że znajduję się w jakimś dziwnym śnie, a może jestem w śpiączce? Nie, na pewno nie. To znaczy mam taką nadzieję, bo to wszystko, ta magiczna przygoda jest zbyt piękna, aby była tylko nic nie znaczącą abstrakcją.
-Gotowa do startu:?-pyta zdecydowanym głosem Wolf i klepie mnie po plecach
-Och...dużo tu tego. Mogę wiedzieć, co mam zrobić?
-Nie wiem, podejdź do czegoś, wybierz coś sobie-odpowiada mężczyzna patrząc w dal
-Aaa...dobrze-rezygnuję z dodatkowych pytań, bynajmniej dla mnie byłby one wkurzające
Powoli zbliżam się do oddalonego o kilka metrów wysokiego na kilkanaście metrów składu belek. Patrzę niepewnie w stronę moich kompanów. Karim klaszcze zachęcająco i jak zwykle się szczerzy, a Wolf zakłada ręce i obserwuje mnie z zainteresowaniem. Biorę głęboki oddech, bo się przyda. Drewniana wieża budzi we mnie ogromne przerażenie, mam lekki lęk wysokości, ale coś ciągnie mnie do niej.
Stawiam stopę na pierwszej belce. Są trwałe, jakby były do siebie przyklejone. Dodaje mi to odwagi.
"Weź się w garść, dziewczyno, pokaż, że umiesz!"-myślę optymistycznie. Kładę ręce na dwóch kłodach wyżej i podciągam się, pociągając za sobą nogi. To nie takie trudne. Powtarzam te kroki, ale robię to coraz szybciej. Jeszcze szybciej. To nawet przyjemne, śmieję się na samą myśl, że mi się udaje i robię to z taką łatwością. Zatrzymuję się, aby sprawdzić, jak daleko już zaszłam. Niepewnie spoglądam w dół i od razu robi mi się niedobrze. To nie jest wysokość 1, może 2 piętra. To jakieś 5 piętro! Nagle mam poczucie, że zaraz się puszczę, spadnę...
-Wszystko okej?-wydziera się do mnie Karim z dołu-Już niewiele ci zostało!
Zagryzam wargę i patrzę w rozjaśnione, nocne niebo. Pnę się do góry, tym razem rozważniej stawiam każdy krok, mając świadomość, że znajduję się bardzo wysoko.
Jestem już coraz bliżej, jeszcze tylko kilka stąpnięć, już prawie. Łapię wreszcie drążek na samej górze, ale nie nadążam się podciągnąć, a co dopiero nacieszyć się końcem. Drążek chwieje się niespokojnie i urywa się, a ja z nim.Spadając momentalnie czuję kropelki potu na czole, jednak staram się zachować spokój i chwytam jedną ręką wysuniętą kłodę. Opanowuję nerwy i myśl, że przed chwilą mogłam umrzeć i wspinam się ponownie.
Obejmuję ostatnią już belę i powoli wchodzę na stromy szczyt. Ostrożnie prostuję się. Dookoła mnie rozciąga się niezwykła panorama dżungli. Widzę liście palm i długie liany w otaczającym mnie gęstym lesie. Na północy widzę jasny, widoczny księżyc w pełni. Oddycham głęboko, a moje usta wciąż ułożone są w wariacki uśmiech, który nie może zejść. Jestem szczęśliwa, że udało mi się, że jednak coś potrafię. Że mam talent i mogę go szczególnie TUTAJ wykorzystać.
Rozkładam ramiona w geście zwycięstwa i wydaje z siebie wesoły okrzyk. Patrzę w dół. Karim tańczy zabawnie, a Wolf uśmiecha się szeroko do mnie i klaszcze. Z tej wysokości są o wiele mniejsi. To nie tak wysoko-myślę i robię coś bardzo niepoważnego i głupiego.
Oddaję sprężysty skok przed siebie i spadam szybko na dół, ale nie ogarnia mnie panika, raczej zdziwienie, że odważyłam się to zrobić. Ziemia jest coraz bliżej i bliżej, słyszę krzyk mężczyzn. W głowie siedzi mi jakieś słowo, nie wiem jakie, ale nie mogę się powstrzymać, aby je wypowiedzieć.
-Ascensor
Nagle pode mną pojawia się mgiełka, przeźroczysta, jakby żar. Nieuchronnie zbliżam się do niej, zamykam oczy i...opadam lekko na niewidzialne ciepłe powietrze, które trzyma mnie kilka centymetrów nad ziemią, znika, a ja opadam twarzą w wilgotną ziemię. Obracam się na plecy i siadam. Obok mnie stoją wyraźnie przerażeni towarzysze, trzymają się za głowy.
-Ale...dlaczego?-pyta cicho Wolf wypuszczając ciężko oddech.

-Bo potrafię...-odpowiadam i po chwili sama sobie się dziwię.
***************
Leżę na moim twardym materacu. Wpatruję się w niski sufit klitki i pozwalam, żeby przed moimi oczami pojawiły się wspomnienia z treningu, które momentalnie wykrzywiają mi usta w lekki uśmiech. Na brzuchu, nogach i rękach pojawiły się zakwasy, ale byłby niemożliwym, gdyby nie wystąpiły po tak ciężkim treningu. Wyścig z Wolfem i Karimem na bieganie, długi na prawie kilometr tor z przeszkodami, skała do wspinaczki, przepłynięcie jeziora...To męczy. Okazałam się być bardzo dobra w zwinności i szybkości, a jak mówi Wolf, to się naprawdę przydaje.
Minęło już dużo czasu, a ja dalej nie mogę zasnąć, choć jestem zmęczona po wszystkim co się dziś stało. Sięgam ręką po telefon, który leży obok mnie i wyświetla mi się godzina druga w nocy. "Świetnie"-myślę wściekła. Jednak na komórce jest też z tuzin powiadomień o nieodebranych połączeniach od...mamy.
Właśnie! Mama!
Zrywam się z materaca, narzucam na koszulkę Karima bluzę i podciągam jego za małe na niego, a za duże na mnie dresy. Wkładam buty i wybiegam z pokoju wprost na cichy, ciemny korytarz. Truchtem przebiegam do jego końca i zatrzymuję się przed czerwoną zasłonką. Pukam w jej drewniane obramowanie i przystępując z nogi na nogę czekam na odpowiedź.
-Coś ważnego?-pyta jak zawsze poważny głos Wolfa
-Chyba tak. To znaczy...
-Wejść.
Wślizguję się do pokoju Wolfa i jak zwykle to robię, wpierw oglądam otoczenie. Jest to jeszcze mniejszy od Karima pokój, też bez okien, ale panuje tu niesamowity porządek. Mieści się tu tylko skromne, pościelone łóżko i duża szafa z książkami oraz stalowy stojak na broń.
-No, to co się stało?-pyta mężczyzna rzucając mi bystre spojrzenie. Siedzi na swoim łóżku, tym razem nie w płaszczu, ale w luźnej koszulce i dresie. Chyba każdy ma tu dres.
-Chodzi o moją mamę. Na pewno się martwi, nic jej nie powiedziałam.
Wolf wzdycha i spuszcza wzrok.
-Twoja mama nie musi nic wiedzieć. Ona, podobnie jak całe twoje miasto, szkoła...nie znają cię-mówi powoli-Musieliśmy to zrobić.
-Jak? Przecież to nie możliwe, żeby tak po prostu o mnie zapomnieli!
-Tutaj w grę wchodzi magia, bardzo zaawansowana magia. Vegard, twój dziadek rzucił na miasto Cień Zapomnienia, wymazał cię z ich pamięci, żeby nie było kłopotów. Jutro ktoś z załogi zakradnie się po twoje rzeczy, oczywiście te najważniejsze.
-Cień Zapomnienia-powtarzam cicho-W jednej chwili staję się nikim.-mężczyzna otwiera usta, aby coś powiedzieć, ja jednak dodaję-Nie boję się, znam to uczucie.
Zapada niezręczna cisza. Nie wiem, czy mam iść, czy dalej tu stać. Ten stan przerywa głośne pukanie w wtargnięcie do pokoju Vegarda.
-Przyniosłem ci leki. Mocniejsze niż zwykle.-Wolf przechyla głowę w moją stronę-Ach, Lena, jesteś!-mówi uradowany dziadek, a jego żółte oczy otwierają się szeroko-Ohh...ee...nie śpisz?
-Nie mogę zasnąć-odpowiadam, aby zabrzmiało to jak najbardziej zwyczajnie-Pytałam się o mamę, ale już wszystko wiem. Zostawię was samych.-uśmiecham się serdecznie-Dobranoc, dzięki za pomoc, Wolf.
Wychodzę szybko z pokoju i wracam do Karima. Opadam ciężko na materac i wsłuchuję się w spokojny oddech chłopaka.
*******
Otwieram powoli oczy, spodziewając się, że zobaczę biały sufit, białe ściany i masę plakatów. Tak jednak się nie dzieje, bo uświadamiam sobie, że nadal jestem w Namiocie Bellatorres i nadal okazuje się to być rzeczywistością.Odwracam głowę w lewo i widzę, że Karim też powoli się budzi.-I jak się spało w mojej jaskini?-pyta lekko ochrypnięty.
-Twardo...ale nawet dobrze,posłuchaj, mam do ciebie pytanie. Czy Wolf jest na coś chory?
-Nieee, to raczej okaz zdrowia-odpowiada po chwili namysłu
-Vegard przyniósł mu jakieś leki. Mówił że są mocne.-wspominam
Chłopak wzdycha i układa się bokiem do mnie.
-To dłuższa historia. Kiedy Wolf miał dwadzieścia parę lat, złapali go na przeszpiegach Tisiv. Postanowili się nim trochę pobawić, później zaprowadzili go do Knuta, a on wypalił mu za pomocą magii na przedramieniu znak, który nie wiadomo dlaczego, cholernie boli.
-Jak on wygląda?-pytam i siadam na materacu.
-Nie wiem, nie lubi o tym mówić. Nie dziwię się mu, to hańba poddać się Tisiv. To ty powinnaś wiedzieć, jesteś magiczna-wzrusza ramionami
-Tylko w połowie. A to, na treningu...czyste szczęście.
Karim podnosi się z łóżka i kręci głową z uśmiechem.
-Czyste szczęście-powtarza-Linda,to od jedzenia, powiedziała, żebyś przyszła do niej pożyczyć ubrania-zmienia temat-Tylko do czasu, aż nie skoczymy po twoje rzeczy. Pierwszy pokój w korytarzu.
-Okej, myślisz, że jeszcze śpi?
-Nie, miała trening o piątej.
Opuszczam pokój chłopka i udaję się do zasłonki na początku korytarza. Poprawiam włosy i pukam. Parawanik rozsuwa się i ukazuje się ta sama dziewczyna, która podkradała jedzenie. Była już umalowana, miała ułożone swoje blond włosy, i mogę śmiało powiedzieć, że była naprawdę ładna.
-Cześć-wypalam
-Och, Lena, wchodź!-widać, ucieszyła się na mój widok i wpuszcza mnie do środka.
Kolejne pomieszczenie i kolejny bałagan, tym razem jeszcze większy od Karima.
-Tak, wiem, że straszny bałagan-śmieje się
-U Karima podobnie.
-Przyszłaś pewnie pożyczyć parę ciuchów? Chodź do szafy, jedyne miejsce gdzie mamy porządek.
Otwiera trzecie drzwi dużej szafy z podpisem "Lindzia".
-Lindzia...-czytam
-To chłopcy-uśmiecha się wstydliwie-Możesz mi powiedzieć, jak to jest umieć czarować? Przymierz tą koszulkę-podaje mi ubranie i cały czas grzebie w szafie, przez co jej głos jest stłumiony.
-To na serio-ściągam bluzę i wkładam koszulkę Lindy-Nie dzieje się tak, jakbym chciała. Ta jest dobra, mogę ją wziąć?
-Jasne, bierz, ja już nie noszę. Masz, spodnie, nosiłam je jak byłam w twoim wieku, przymierz-rzuca mi spodnie-Wiesz, jesteś o wiele lepsza od nas. Powinnaś się tym...szczycić.
-Nie ma czym. To ja was podziwiam za odwagę. Jak tu trafiłaś?
-Vegard uznał, że się nadaję, bo zauważył mnie kiedyś na lekcji łucznictwa. Zgodziłam się, bo kocham przygodę i potrafię dochować tajemnicy-uśmiecha się, chyba na wspomnienie.
-A twoi przyjaciele?
-Chodziliśmy w trójkę na łucznictwo, bo dom dziecka to zorganizował.
Kiwam głową i nie chcę zadawać już zbędnych pytań, bo wszystko już rozumiem.
Linda okazała się być bardzo miłą osobą, bardzo wygadaną i śmiałą. Polubiłam ją. Wcisnęła mi dużo ubrań ("na pewno będziesz w tym super wyglądać"). Nawet się nie obejrzałam, a minęła już godzina. Ubrałam się pospiesznie w rzeczy dziewczyny i zeszłam do holu, aby poszukać Karima.
Powitał mnie zapach parzonej kawy. Weszłam do kuchni z nadzieją, że tam będzie, ale zastałam miłą kobietę w starszym wieku, którą widziałam wczoraj.
-Dzień dobry-mówię
-Dzień dobry, dzień dobry!-odpowiada i śmiesznie macha ścierką-Zaraz będzie śniadanie.
-Może pomogę?-pytam
-O tak, miło z twojej strony. Musimy zrobić kanapki dla dwudziestu osób. Wykorzystaj wszystko co masz na tym blacie-wskazuje na stolik pełen chleba, wędliny, sera i warzyw.
Podwijam rękawy koszuli i myję ręce w pobliskim zlewie i biorę się do pracy. Okazało się to być bardzo żmudnym zajęciem ("chleb, wędlina, ser, pomidor-gotowe!"), więc zaczęłam rozmowę.
-Jest pani wojowniczką?
-Byłam-szczerzy się do siebie-Ale kontuzja w walce spowodowała, że utykam na jedną nogę.
-Ohh...-gorączkowo myślę, co powiedzieć-To przykre.
-Każdy prędzej czy później zostaje kontuzjowany. Taki jest kolej rzeczy-kładzie mi rękę na ramieniu-Dlatego trzeba się bronić i mieć się zawsze na baczności.
-Oczywiście-kiwam głową-Tak właściwie, co robią wojownicy?
-Szukamy księgi, a po drodze walczymy z Tisiv, bo oni też się na nią uwzięli.
-Ilu jest tych Tisiv?
-To potężna armia. Liczy sobie jakieś pół tysiąca...
Uśmiecham się lekko, dając do zrozumienia kobiecie, że zrozumiałam, ale mi wcale nie jest do śmiechu. Nie potrafię pojąć, jak dwudziesto-osobowa armia Bellatorres radzi sobie z pół tysiącem Tisiv. To zaczyna mnie przerastać, moje myśli skupiają się tylko na tym, czy podołam walce z wrogami, czy zginę jako nic nie umiejąca dziewczyna.
Słyszę szybki dźwięk posuwającego się szkła po blacie.
-Eceleni-szepczę automatycznie i szybko się odwracam. Znów to się stało. Szklanka zawirowała w powietrzu, uniosła się do góry i bezszelestnie wróciła na miejsce, z którego spadła. Patrzę błagalnym wzrokiem na panią obok, mając nadzieję, że niczego nie zobaczyła, ale niestety...
-Lena! Mój boże!-złapała się za głowę-Ty jesteś magiczna...
Wzdycham i wymownie spuszczam głowę.
-Rozumiem-klaszcze w dłonie-Vegard też nie lubi czarować publicznie. Ale ja tak kocham patrzeć jak to wszystko jest takie...takie...niemożliwe.
Śmieję się cicho. Kanapki zostały już zrobione, więc pani Karen, bo tak się nazywała, zwołała wszystkich swoim nadzwyczaj donośnym głosem.
Kiedy każdy zajął swoje miejsce przy długim stole, zaczęło się jedzenie. Wszyscy dostali po papierowym talerzyku, jednej białej serwetce i plastikowym kubku z herbatą. Dotarło do mnie, że tu żyje się na prawdę biednie i samym treningiem.
Szybko przeżuwałam kanapki, bo na stres reagowałam inaczej niż inne dziewczyny które nic nie jadły, albo po prostu wmawiały sobie, że się stresują, a tak na prawdę były głodne jak wilki. Ja wpychałam jedzenie do buzi, nie zważając na to, jak bardzo jestem zestresowana lub czy w ogóle jestem zestresowana.
Ciszę przy stole przerywa głośny, jeżący włos na głowie huk. Każdy wzdrygnął się. Mario Welletti, siedzący obok mnie dobrze zbudowany fizycznie, siwiejący kapitan wojowników z wąsem zawołał do Jake'a umazanego kakaem.
-Chłopcze, idź sprawdź co się dzieje.
Jake rozglądnął się niespokojnie i kiwnął głową. Podbiegł do wyjścia namiotu i wyciągnął zza paska od spodni srebrny sztylet. Szybkim ruchem wyszedł z namiotu i zniknął. Wszyscy opuścili głowy i czekali, więc zrobiłam to samo. Ciszę przerwał dziecięcy krzyk i te same głośne huki, jeden po drugim. Zerwaliśmy się z krzeseł i popatrzyliśmy ku górze. Wielkie, fioletowe kule leciały prosto na nas przez palący się dach, który ukazał szare, burzliwe niebo.
Spodziewałam się wrzasków ze strony towarzyszów, oni jednak zachowali spokój, mimo przeraźliwego dźwięku i świadomości, że zaraz fioletowa kula może spaść im na głowę. Vegard skoczył w stronę lecącej i uniósł ręce, a po między nimi ukazała się ogromna, srebrna tarcza okrywająca zespół, ale co chwile znikała.
Dziadek zaciskał zęby i widać, że wykorzystywał dużo energii, aby używać tak skomplikowanych czarów. Wydusił z siebie:
-U-uciekajcie! Wszyscy! Tarcza niewiele wytrzyma.
Teraz dopiero rozpoczął się chaos. Wszyscy biegali na wszystkie strony, wykrzykując coś do siebie. Widzę to wszystko jakby w zwolnionym tempie, pewnie ten huk zdołał już mnie ogłuszyć. Kapitan Mario zaciągnął mnie szybko pod stół, aby uniknąć wybuchu kuli, która leciała wprost na nas.
-Jesteś Lena?!-stara się przekrzyczeć hałas-Nadszedł atak. Musisz jak najszybciej uciekać!
-Ale co z wami?-krzyczę. Obok wybucha kolejna kula, która sprawiła, że zatrzęsła się podłoga namiotu.
-Poradzimy sobie. Tu chodzi o ciebie! Dziecko, teraz ty jesteś najważniejsza, jesteś nadzieją! Bierz mój płaszcz-ściąga z siebie taki sam płaszcz, jaki mają Karim i Wolf-Jest w nim sztylet, a od wewnętrznej strony łuk ze strzałami-chcę mu przerwać, że nie umiem posługiwać się bronią, on jednak łapie mnie za ramiona-Weź go i uciekaj tylnym wyjściem, tam będą Karim i Sebastian-patrzy mi prosto w oczy-Uważaj na siebie, proszę!
Zakładam płaszcz, kiwam głową do Mario i przemieszczam się schylona wzdłuż stołu. Czekam na ostatni huk, a kiedy usłyszałam rąbnięcie gdzieś z prawej strony, puściłam się biegiem prosto przed siebie. Biegłam tak szybko jak nigdy dotąd, dostałam tak wielkiego zrywu przez ten strach, że nie czułam nóg-po prostu biegłam. Dopadłam tylnego wyjścia i wyleciałam wprost na polanę treningową. Trzęsłam się jak nigdy dotąd, nie potrafiłam nad tym zapanować. Rozglądnęłam się dookoła, ale moich przyjaciół nigdzie nie było. Przygryzam knykcie dłoni. Nagle dostrzegam na mokrej ziemi długą strzałkę na północ. Bezmyślnie rzucam się w stronę lasu.
****************************************
I wreszcie koniec :)
Komentujcie, to jest dla mnie najważniejsze, choćby kilka słów, czy pisać dalej.
Foxik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz