Wpadam między krzaki i pierwsze co robię, to padam w pobliski dołek. Cały czas biegnąc, miałam wrażenie że ogień mnie gonił, stąd taki dziwny odruch. Biorę kilka głębszych oddechów, i dopiero teraz czuję, jak bardzo męczący był ten sprint. Momentalnie zaczęły boleć mnie wszystkie mięśnie, ale co zrobić, adrenalina w ciele człowieka nie może zostać na zawsze. Stopniowo podnoszę się z ziemi i wyłażę z dołka.
Jestem w ciepłym, ale gęstym lasie. Z tego co widzę, jest to las nadzwyczaj gęsty i mieszany. Idę szybkim krokiem przed siebie. Jestem dobrej myśli, że w promieniu kilku metrów znajdę moich przyjaciół. Muszę co chwila odgarniać wielkie liście drzew i kujące krzewy, bo nie dość, że bardzo mnie irytują, to bardzo przeszkadzają w marszu.
Po drodze zastanawiam się, czy nie postąpiłam jak tchórz, uciekając z pola bitwy. Przecież mogłam w czymś pomóc, niekoniecznie walczyć. Nadal nie rozumiem słów kapitana, że jestem nadzieją, chociaż powtarzałam je sobie cały czas w trakcie gonitwy. Jednak kapitan to kapitan, a jeśli oddał mi swój płaszcz z wyposażeniem, musi chodzić o coś szczególnego. Podświadomie, na myśl o ubraniu, gładzę szorstki materiał. Sięgam do kieszeni, aby sprawdzić, czy rzeczywiście jest tam to, o czym mówił Mario i jak wygląda. Delikatnie wyciągam sztylet w skórzanym futerale. Zdejmuję pokrowiec i trzymam w dłoni nieskazitelnie srebrny, o długim i szpiczastym ostrzu sztylet. Obracam go w dłoniach. Budzi we mnie ogromny zachwyt. Chowam go szybko, bo znając swoją niezdarność, zaraz bym go pewnie upuściła, ewentualnie skaleczyłabym się nim. Bardzo kusi mnie, aby skontrolować, jak działa łuk, który wyczuwam od zewnętrznej strony płaszcza, ale nie chcę czegoś zepsuć, bo nie umiem się nim posługiwać. Przydałaby się Linda-snuję przypuszczenie.
Wędruje już jakieś piętnaście minut, a nigdzie nie natknęłam się choćby na jeden ślad po Wolfie i Karimie. Teraz częściej się rozglądam i czuję coraz większy niepokój. Zmęczenie daje po sobie znać, więc usadawiam się pod pobliską sosną. Chcę mi się pić. Nie piłam nic od śniadania, bo nie zdążyłam zrobić łyka kakaa, jak nastąpiło bombardowanie fioletowymi kulami. Moim zdaniem były zaczarowane, skoro Vegard potrafił z nimi walczyć i miały dość dziwny kolor, jak na pociski bazooki, czołgu, czy jakiś granatów. Zapewne stoi za tym Knut. Przypominam sobie słowa dziadka, że jest zdolny do wszystkiego, żeby zdobyć księgę.
Przymykam oczy i zastanawiam się, co robić. Nigdzie nie ma moich kompanów, a nie jestem pewna, czy przetrwam choćby jeden dzień w tej gęstwinie.
Słyszę trzask, a pod moimi powiekami natychmiast eksplodował biały kolor. Zrywam się z ziemi i rozglądam się niespokojnie. Kolejne szelesty. Skradam się, najciszej jak umiem, do pobliskiego dębu i ostrożnie pnę się w górę. Kiedy zaczynam słyszeć niewyraźne rozmowy, dostaję zrywu emocji i wspinam się jeszcze szybciej.
Kładę się na brzuchu na pokrytym liśćmi rozgałęzieniu.
Widzę wydeptaną przeze mnie drogę z góry. Zza krzaka wychodzi wysoki mężczyzna w czarnej pelerynie i kombinezonie, ma białą maskę, dokładnie taką samą jak...
-Tisiv-szepczę do siebie. Czuję ogromny strach, że nagle z jakiegoś niewiadomego powodu, może żeby pooglądać ptaki, zobaczy mnie.
On jednak zachowuje się dość dziwnie, schyla się, kuca, rozgląda się i węszy w powietrzu jak pies. Małymi krokami podchodzi do drzewa, na które się wspięłam i również bacznie się mu przygląda, a mi serce skacze do gardła. Z szeroko otwartymi oczami ze strachu przyglądam się, jak tropiciel bada drzewo. Raptownie patrzy do góry i uśmiecha się, widząc mnie.
-Tu jesteś! Czekaj tam na mnie.-mówi ostro
Patrzę, jak wdrapuje się, krok po kroku na drzewo i jest coraz bliżej mnie. Decyduję się nie siedzieć bezczynnie i pokonuję paraliż, który ogarnął mnie po tym, jak zobaczyłam wroga. Wdrapuję się jeszcze wyżej. Co chwilę patrzę, gdzie jest już mężczyzna. Z tego co widzę, nie jest dobry w wspinaczce, bo ciągle spogląda w dół, chyba boi się wysokości. Rzucam spojrzenie w górę i moim oczom ukazuje się wielkie ptasie gniazdo. Nie czekam ani chwili i włażę do niego.
Gniazdo, całe szczęście, jest puste. Tkwię w niewygodnej pozycji, niby leżąc, niby kucają i zastanawiam się, co zrobić. Zeskoczyć i uciekać czym prędzej? Tkwić w tym gnieździe czekając na tropiciela?
-Masz na prawdę wielkie szczęście, dziewczyno-odzywa się, słyszę, że jego głos jest blisko-Że skończyły mi się strzały.
Przełykam ślinę. Dalej czekam. Wytykam sobie w myślach, czemu dalej siedzę w tym cholernym gnieździe? Niespodziewanie, wprost przede mną, obrócony tyłem wyłania się mężczyzna. Wstrzymuję oddech. Nie mogę się ujawnić, ale długo tak nie wytrzymam.
Moja ręka wędruje do kieszeni. Wyciągam z niej powoli srebrny sztylet. Każdy ruch jest jak rosyjska ruletka-pełne ryzyko, ale warto ryzykować. Trzymam broń w prawej dłoni i symuluję ruch ręką, jakbym to zrobiła. Przybliżam i oddalam sztylet od jego pleców. Myślę gorączkowo. Brakuje mi już powietrza. Decyduję się zrobić to, co pierwsze wpada mi do głowy.
Błyskawicznie wysywam się z gniazda i kopię z całej siły w ścięgno pod kolanem wroga. Mężczyzna jęknął i przechylił się, nie zdążył nawet się obrócić w moją stronę, kiedy stracił równowagę i spadł.
Wpatruję się, jak obija się między gałęziami, a potem ląduje na ziemi, niczym worek kamienii.
Wciągam tak upragnione przez moje płuca powietrze. Już po wszystkim. Nie śmieję się jednak. Nie jest mi dobrze z tym, że spadł, chociaż sam mógł mnie zabić.
Schodzę ostrożnie na dół. Na kilku gałęziach widzę ślady krwi tropiciela, pewnie uderzał w nie głową. Ląduję na ziemii obok nieruchomego ciała wroga. Podchodzę powoli i przyglądm mu się ze smutkiem. Otwarte, beznamiętne oczy patrzą się w niebo. Klękam obok niego i ściagam białą maskę.
Widzę starszego mężczyznę z brodą i krótkimi czarnymi włosami. Wpatruję się w niepodnoszącą się klatkę piersiową. Umarł. Koniec. Skończył życie przeze mnie. Może miał rodzinę, dzieci, kochającą żonę...a ja go zabiłam.
Staram się uciec od tych myśli, jednak ciągle wyobrażam sobie, co on teraz czuje. Chciał mnie jednak zabić, a jak nie zabić, to zranić.
Schylam się nad jego twarzą.
-Niech opuszczą cię wszystkie lęki, a twoja dusza zazna spokoju-szepczę. Powiedziałam to, co, czego mu życzyłam. Szczerze. Nie była to co prawda modlitwa, bo nie wierzę Boga, dlatego moje modlitwy byłyby nic nieznaczącymi wierszami.
Zamykam mu powieki i wstaję. Znów idę przed siebie, rzucam tylko ostatnie, melancholijne spojrzenie na ciało mojego wroga.
****
Patrzę na zachodzące słońce. Wygląda pięknie, idealnie. Jezioro, słońce, plaża ale Wolfa i Karima wciąż brak. Siedzę na ciepłym piasku. Zbliża się wieczór. Jestem nad dużym stawem, który znalazłam w środku puszczy. Czuję spragnienie, jeszcze większe niż rano. Zaczyna boleć mnie głowa. Straciłam już wiarę w to, że gdzieś spotkam przyjaciół. Po prostu utkwię w lesie, może odnajdzie mnie jakiś helikopter, a może nie znają nawet współrzędnych geograficznych tego miejsca.
Muszę przyznać, że nigdy nie czułam się tak samotna. Wolałabym, aby ktoś tu był, obojętnie kto, z kim mogłabym choćby ponarzekać. Kładę się na piachu i momentalnie zasypiam, trudno się dziwić, kiedy przeszłam tyle kilometrów.
Lecę przez pola na jakimś wielkim, białym ptaku. Jego lot jest bardzo niestablilny, dlatego muszę się mocno trzymać. Wlatujemy przez okno do wielkiej, staromodnej willi. Ptak siada ze mną na półce.
-Gdzie jest Logan?-pyta wysoki, siwy mężczyzna z półdługimi włosami. Jest wyraźnie rozwścieczony, co przedstawiają jego zmarszczki.
-Zniknął, po prostu wyszedł na poszukiwania i śladu po nim nie ma-odpowiada mu wzruszając ramionami wojownik w czarnym kombinezonie-Myśli pan, że to ona?
-Albo jej koledzy-prycha siwy facet-Chociaż...ma możliwości na wojowniczkę.
-I tak nam nie zagraża, szefie. Proszę tylko spojrzeć na naszą armię...
Szef wali pięścią w stół.
-Co z tego, jeśli dotąd nie dostałem księgi?-pyta z wyraźnymi pretensjami do rozmówcy i zaciśniętymi zębami-Wysłałem tornado do jej miasta, może zrozumie, że ma się poddać i mi ją znaleźć.
-Tak od razu tornado?
-A co mam, cholera zrobić?!-zrywa się z fotela-Macie mi ich tu przyprowadzić, to dziecko i jej towarzyszy. A jeśli nie...-w jego dłoni pojawia się niebieskawa, mała kula. Ciśnie ją w pobliski wazon ze zwiędłymi kwiatami. Szkło rozbija się z trzaskiem, wylewając na popalony dywan brudną wodę.
Wszystko jaśnieje stopniowo, aż wreszcie cały obraz zalewa się białym kolorem. Otwieram oczy. Szybko zrywam się z zimnego piachu. Obejmuję wzrokiem całą okolicę i znów wracam do ponurych myśli. Nie wiem, czy cieszyć się z tego, że przetrwałam noc, czy martwić się, kiedy nastąpi odwodnienie w moim organizmie. Głód skręca mi żołądek, zjadłabym wszystko, obiecuję, wszystko!
Podchodzę do brzegu czystego jeziora i przemywam lodowatą wodą twarz. Ile dałabym za minutę gorącego prysznicu! Kucam przy wodzie i uświadamiam sobie, że nigdy w życiu się tak nie nudziłam. Moją uwagę przyciągają dwa kamienie wystające spod piachu. Wygrzebuję je i zaczynam się nimi bawić, jak małe dziecko. Stukam kamieniami o siebie, podrzucam je. Nagle do głowy przychodzi mi pewien pomysł. Ściągam arafatkę, kładę ją na piachu i pocieram nad nią znalezione kamienie, oczekując iskry. Nie mogę określić, czy to wygłupy, czy też walka o przetrwanie. Po prostu na niczym mi już nie zależy. Utknę tu. Trę, trę i nic z tego. Kamienie tylko są ciepłe. Klnę cicho. Nie dość, że jestem głodna, spragniona, to jeszcze mi zimno. W potoku przekleństw wyrywa mi się kolejne, dziwne słowo.
-Igne vivit.
Arafatka nagle zaczyna płonąć żywym ogniem. Wybucham śmiechem, ja opętaniec. To mi się nawet podoba. Czary są wtedy, kiedy tego chcę. Chciałabym jednak się nauczyć używać magii tak jak chcę, i jak chcę. Czy tak mają dzieci magów, że nie wiedzą co i kiedy mówią? Co mi z tego, że będę wypowiadać jakieś dziwne słowa, nie znając ich sensu? Pocieram oczy dłońmi. Obserwuję w moich myślach zły humor spowodowany brakiem jedzenia. Przecież powinnam się cieszyć, z tego, że jeszcze żyję.
Siadam do ogniska i wyciągam ręce ku płomieniom. Gorący żar powoduje, że dopiero teraz czuję, iż mogę ruszać w pełni palcami.
Patrzę przed siebie, na wschodzące słońce. To piękny widok, jasne słońce wśród szarego, niemrawego otoczenia. I jeszcze to jezioro, gładkie tak tafla lustra, takie srebrzyste i czyste. Nieoczekiwanie płaską powierzchnię jeziora przecinają dwa podłużne nury, które rozchlapują wodę na wszystkie strony. Patrzę na to ekscentryczne zjawisko, ze strachem i pytaniem "co to kurcze jest?!" na twarzy. Wstaję podskokiem i wyciągam z futerału sztylet. Trzymam go koło ucha i czekam, aż to coś wyłoni się z wody. Jest coraz bliżej i bliżej, a mi coraz szybciej bije serce. Nie mam pewności, że znów pójdzie mi tak łatwo, jak na drzewie.
Z wody wyłaniają się dwie zmoczone postacie, w przemokniętych, zielonych płaszczach.
-Wolf! Karim!-podbiegam do nich i pomagam im wyjść na brzeg-Jak mnie tu znaleźliście? Myślałam, że zgubiłam się na dobre.
-Ognisko-wycedził Wolf przez zaciśnięte zęby-Zobaczyliśmy dym.
Przyjaciele byli bardzo zmarznięci, więc zdjęli przemoczone płaszcze i koszulki i rozłożyli je koło ognia. Zauważyłam, że mają umięśnione ramiona i brzuchy, ale nie wyglądali jak kulturyści. Sami usiedli tuż przy gorących płomieniach. Trzęśli się z zimna, ale to powoli ustępowało. Wymieniali jednak między sobą i mną uśmiechy.
-Wkrótce musimy zgasić ogień-stwierdził Wolf-Jesteśmy teraz łatwym celem dla Tisiv.
-A skoro mowa o Tisiv-wtrącił Karim spontanicznie-Natknęliśmy się na ciało jednego z nich. Tropiciela. To ty go wykończyłaś?
W mojej głowie pojawia się nieprzyjemne wspomnienie bezwładnego ciała wojownika, które spadało obijając się o gałęzie dębu.-Nie wykończyłam. Spadł-Wolf i Karim unoszą znacząco brwi-Kiedy go usłyszałam, weszłam do drzewo, a on za mną. Schowałam się w jakimś gnieździe, a jak pojawił się przede mną, kopnęłam go i...no i spadł.
Moi towarzysze patrzą się po sobie wymowie i zaczęli śmiać się cicho.
-Tak myślałem, Lena-mówi rozchichotany Wolf-Nie masz jeszcze odwagi, żeby używać broni.
-Nauczę się!-protestuję-Zabijanie zabijaniem, ale co z namiotem?-zmieniam umyślnie temat.
-Z tego co nam przekazał Vegard-zaczął Karim, ale natychmiast mu przerwałam
-Vegard żyje? Kto jeszcze przeżył?
-Tak, żyje. Franek też, Karem, Fabio, Strzerzowski, Matt, Taylor, Jeen, Aisza, Ucja również.
-A pozostali? Linda, kapitan Mario, Jake i inni?
-Kapitan Mario jest ciężko ranny. Nie wiadomo, czy jeszcze przeżyje. Pozostali...nie żyją.-rzecze Wolf i zapada dosłownie żałobna cisza.
Wpatruję się w jeden punkt i przed oczami mam piegowatą twarz Jake'a i serdeczny uśmiech Lindy. Zadziorne wizerunki innych wojowników...Umarli. Czuję o wiele większy żal, niż przy śmierci wojownika Tisiv. Swoje życie zakończyli moi sojusznicy, przyjaciele. Znałam ich jeden dzień, a czuję się, jakbym spędziła z nimi całe życie. Dziwne poczucie winy wypełnia mnie od środka. Wreszcie wybucha.
-To przeze mnie-prawie krzyczę-Tylko sprowadziłam na was Tisiv.
-Nie-odpowiada krótko mężczyzna-My cię potrzebowaliśmy.
-Do robienia sobie kłopotu?
-Posłuchaj mnie, jesteś dobrym człowiekiem, nie chcesz, żeby nikomu nie działa się krzywda, tak?-pyta szorstko, a ja kiwam głową-My też, wbrew pozorom, tacy jesteśmy. Kunt jest zdolny do wszystkiego aby zdobyć Księgę. Może rozwalić nią wszystko wokoło, bo jest chory psychicznie i nie akceptuje nikogo, oprócz siebie. To ty jesteś teraz głównym przewodnikiem poszukiwań...
-Ale dlaczego? Jak na razie na nic się wam nie przydałam.
-Masz w sobie moc, o jakiej nie wiesz. Nawet nie wiesz, że znasz magię. Prawdopodobnie w poprzednim wcieleniu byłaś ostatnią osobą, która widziała księgę.
-Jak to możliwe? Skąd o tym wiecie?-pytam kąśliwie. Znów dowiaduję się o wszystkim ostatnia.
-To wszystko jest zapisane w średniowiecznych kronikach. Odnaleźliśmy je pod koloseum w Rzymie.
Cichnę na chwilę i gładzę palcami piasek. Wygląda na to, że nie bez powodu mam takie dziwne zdolności. Najgorszym problemem jest wiara w to, co mówi Wolf.
-Co zrobimy z księgą, kiedy ją znajdziemy?-celowo zmieniam temat.
-Jeszcze nie wiem-odzywa się cicho mężczyzna.
O dziwo nie wtrącający się dotąd Karim zapytał:
-Ej, może coś zjemy? Głód jak na razie nie wpływa dobrze na jakiś postęp, tylko psuje humor.
Chłopak wyciągnął z dużego plecaka, który miał ze sobą, kilka kanapek i rozdał każdemu po jednej.
-Musimy oszczędzać-tłumaczy-I tak dobrze, że udało mi się coś spakować.
Wszyscy starali się jeść wolno, aby oszukać organizm, ale ten spragniony jedzenia, wciągał wszystko jak odkurzacz. Zjadłam kanapkę i tęsknym wzrokiem popatrzyłam ku plecakowi Karima.
Wstaliśmy z niedosytem, jednak z o wiele lepszym humorem. Wolf zdecydował, że pójdziemy na wschód, bo z tego, co pamiętał z mapy, niedaleko jest kryjówka Tisiv i zamierzamy ją zaatakować. Uznał, że to będzie najlepszy trening, bo praktyczny. Mnie ciarki przechodziły po plecach, gdy to mówił, ale uznałam, że muszę wreszcie postawić na odwagę i zrobić to, co do mnie należy.
Tak więc wyruszyliśmy wzdłuż brzegu jeziora. Wstawało już słońce i dzień zapowiadał się naprawdę nieźle. Teraz, jedyne co mnie przejmuje to znaczące spojrzenia i uśmiechy, które wymieniam z Karimem.
_____________________________________
Kolejny rozdział :)
Liczę na wasze komentarze, mogą być nawet negatywne. Chcę wiedzieć, że nie piszę tego dla siebie.
Niezalogowani również mogą opiniować :)
bardzo fajnie czyta się twe teksty czekam na nastepne :p. /dr
OdpowiedzUsuńCiekawy pomysł,a wszystko przyjemnie sie czyta. Gratuluje pomysłowości. Szablon świetny i fajny pomysł z tymi obrazkami. Nie mogę się doczekać następnych rozdziałów.
OdpowiedzUsuńHej! Świetny blog! Mam nadzieję, że za niedługo pojawią się następne rozdziały! Już nie mg się doczekać.
OdpowiedzUsuńroux0654
Super pomysł,a moje pierwsze skojarzenie z szablonem to Zwiadowcy (polecam!). Tylko ta długa nieobecność mnie martwi, bo w wielu przypadkach jest to wstęp do usunięcia lub zawieszenia, więc proszę o szybki wpis, wystarczy krótka informacja.
OdpowiedzUsuńKoonichiwaaa~!
OdpowiedzUsuńMoja droga, piszesz wręcz bardziej niż wybitnie. Czasem się tylko trochę gubiłam, ale tym się nie martw, co najwyżej przez moje roztrzepanie. Btw, przyszłam z kolejnymi gratulacjami : nominowałam cię do Liebster Award! Reszty się dowiesz na moim blogu : Angelo Sierota by Anonimowa. Zapraszaam~!
~Sayonaraa!