wtorek, 13 maja 2014

Rozdział 5. Samotna wędrówka

Las był coraz bliżej, a mi coraz bardziej brakowało tchu. Adrenalina nie schodziła schodziła z mojego ciała, dlatego mogę powiedzieć, że nogi niosły mnie same. Rzuciłam szybkie spojrzenie za siebie. Ujrzałam namiot armii Bellatores, najpiękniejsze miejsce, jakie odwiedziłam, który płonął wielka pochodnia, był pełen wypalonych dziur. Niestety nigdzie nie widziałam uciekających wojowników.

Wpadam między krzaki i pierwsze co robię, to padam w pobliski dołek. Cały czas biegnąc, miałam wrażenie że ogień mnie gonił, stąd taki dziwny odruch. Biorę kilka głębszych oddechów, i dopiero teraz czuję, jak bardzo męczący był ten sprint. Momentalnie zaczęły boleć mnie wszystkie mięśnie, ale co zrobić, adrenalina w ciele człowieka nie może zostać na zawsze. Stopniowo podnoszę się z ziemi i wyłażę z dołka.

Jestem w ciepłym, ale gęstym lasie. Z tego co widzę, jest to las nadzwyczaj gęsty i mieszany. Idę szybkim krokiem przed siebie. Jestem dobrej myśli, że w promieniu kilku metrów znajdę moich przyjaciół. Muszę co chwila odgarniać wielkie liście drzew i kujące krzewy, bo nie dość, że bardzo mnie irytują, to bardzo przeszkadzają w marszu.

Po drodze zastanawiam się, czy nie postąpiłam jak tchórz, uciekając z pola bitwy. Przecież mogłam w czymś pomóc, niekoniecznie walczyć. Nadal nie rozumiem słów kapitana, że jestem nadzieją, chociaż powtarzałam je sobie cały czas w trakcie gonitwy. Jednak kapitan to kapitan, a jeśli oddał mi swój płaszcz z wyposażeniem, musi chodzić o coś szczególnego. Podświadomie, na myśl o ubraniu, gładzę szorstki materiał. Sięgam do kieszeni, aby sprawdzić, czy rzeczywiście jest tam to, o czym mówił Mario i jak wygląda. Delikatnie wyciągam sztylet w skórzanym futerale. Zdejmuję pokrowiec i trzymam w dłoni nieskazitelnie srebrny, o długim i szpiczastym ostrzu sztylet. Obracam go w dłoniach. Budzi we mnie ogromny zachwyt. Chowam go szybko, bo znając swoją niezdarność, zaraz bym go pewnie upuściła, ewentualnie skaleczyłabym się nim. Bardzo kusi mnie, aby skontrolować, jak działa łuk, który wyczuwam od zewnętrznej strony płaszcza, ale nie chcę czegoś zepsuć, bo nie umiem się nim posługiwać. Przydałaby się Linda-snuję przypuszczenie.

Wędruje już jakieś piętnaście minut, a nigdzie nie natknęłam się choćby na jeden ślad po Wolfie i Karimie. Teraz częściej się rozglądam i czuję coraz większy niepokój. Zmęczenie daje po sobie znać, więc usadawiam się pod pobliską sosną. Chcę mi się pić. Nie piłam nic od śniadania, bo nie zdążyłam zrobić łyka kakaa, jak nastąpiło bombardowanie fioletowymi kulami. Moim zdaniem były zaczarowane, skoro Vegard potrafił z nimi walczyć i miały dość dziwny kolor, jak na pociski bazooki, czołgu, czy jakiś granatów. Zapewne stoi za tym Knut. Przypominam sobie słowa dziadka, że jest zdolny do wszystkiego, żeby zdobyć księgę.

Przymykam oczy i zastanawiam się, co robić. Nigdzie nie ma moich kompanów, a nie jestem pewna, czy przetrwam choćby jeden dzień w tej gęstwinie.

Słyszę trzask, a pod moimi powiekami natychmiast eksplodował biały kolor. Zrywam się z ziemi i rozglądam się niespokojnie. Kolejne szelesty. Skradam się, najciszej jak umiem, do pobliskiego dębu i ostrożnie pnę się w górę. Kiedy zaczynam słyszeć niewyraźne rozmowy, dostaję zrywu emocji i wspinam się jeszcze szybciej.
Kładę się na brzuchu na pokrytym liśćmi rozgałęzieniu.

Widzę wydeptaną przeze mnie drogę z góry. Zza krzaka wychodzi wysoki mężczyzna w czarnej pelerynie i kombinezonie, ma białą maskę, dokładnie taką samą jak...

-Tisiv-szepczę do siebie. Czuję ogromny strach, że nagle z jakiegoś niewiadomego powodu, może żeby pooglądać ptaki, zobaczy mnie.

On jednak zachowuje się dość dziwnie, schyla się, kuca, rozgląda się  i węszy w powietrzu jak pies. Małymi krokami podchodzi do drzewa, na które się wspięłam i również bacznie się mu przygląda, a mi serce skacze do gardła. Z szeroko otwartymi oczami ze strachu przyglądam się, jak tropiciel bada drzewo. Raptownie patrzy do góry i uśmiecha się, widząc mnie.

-Tu jesteś! Czekaj tam na mnie.-mówi ostro

Patrzę, jak wdrapuje się, krok po kroku na drzewo i jest coraz bliżej mnie. Decyduję się nie siedzieć bezczynnie i pokonuję paraliż, który ogarnął mnie po tym, jak zobaczyłam wroga. Wdrapuję się jeszcze wyżej. Co chwilę patrzę, gdzie jest już mężczyzna. Z tego co widzę, nie jest dobry w wspinaczce, bo ciągle spogląda w dół, chyba boi się wysokości. Rzucam spojrzenie w górę i moim oczom ukazuje się wielkie ptasie gniazdo. Nie czekam ani chwili i włażę do niego.

Gniazdo, całe szczęście, jest puste. Tkwię w niewygodnej pozycji, niby leżąc, niby kucają i zastanawiam się, co zrobić. Zeskoczyć i uciekać czym prędzej? Tkwić w tym gnieździe czekając na tropiciela?

-Masz na prawdę wielkie szczęście, dziewczyno-odzywa się, słyszę, że jego głos jest blisko-Że skończyły mi się strzały.

Przełykam ślinę. Dalej czekam. Wytykam sobie w myślach, czemu dalej siedzę w tym cholernym gnieździe? Niespodziewanie, wprost przede mną, obrócony tyłem wyłania się mężczyzna. Wstrzymuję oddech. Nie mogę się ujawnić, ale długo tak nie wytrzymam.
Moja ręka wędruje do kieszeni. Wyciągam z niej powoli srebrny sztylet.  Każdy ruch jest jak rosyjska ruletka-pełne ryzyko, ale warto ryzykować. Trzymam broń w prawej dłoni i  symuluję ruch ręką, jakbym to zrobiła. Przybliżam i oddalam sztylet od jego pleców. Myślę gorączkowo.  Brakuje mi już powietrza. Decyduję się zrobić to, co pierwsze wpada mi do głowy.
Błyskawicznie wysywam się z gniazda i kopię  z całej siły w ścięgno pod kolanem wroga.  Mężczyzna jęknął i przechylił się, nie zdążył nawet się obrócić w moją stronę, kiedy stracił równowagę i spadł.
Wpatruję się, jak obija się między gałęziami, a potem ląduje na ziemi, niczym worek kamienii.
Wciągam tak upragnione przez moje płuca powietrze. Już po wszystkim. Nie śmieję się jednak. Nie jest mi dobrze z tym, że spadł, chociaż sam mógł mnie zabić.
Schodzę ostrożnie na dół. Na kilku gałęziach widzę ślady krwi tropiciela, pewnie uderzał w nie głową. Ląduję na ziemii obok nieruchomego ciała wroga. Podchodzę powoli i przyglądm mu się ze smutkiem. Otwarte, beznamiętne oczy patrzą się w niebo. Klękam obok niego i ściagam białą maskę.
Widzę starszego mężczyznę z brodą i krótkimi czarnymi włosami. Wpatruję się w niepodnoszącą się klatkę  piersiową. Umarł. Koniec. Skończył życie przeze mnie. Może miał rodzinę, dzieci, kochającą żonę...a ja go zabiłam.
Staram się uciec od tych myśli, jednak ciągle wyobrażam sobie, co on teraz czuje. Chciał mnie jednak zabić, a jak nie zabić, to zranić.
Schylam się nad jego twarzą.
-Niech opuszczą cię wszystkie lęki, a twoja dusza zazna spokoju-szepczę. Powiedziałam to, co, czego mu życzyłam. Szczerze. Nie była to co prawda modlitwa, bo nie wierzę  Boga, dlatego moje modlitwy byłyby nic nieznaczącymi wierszami.
Zamykam mu powieki i wstaję. Znów idę przed siebie, rzucam tylko ostatnie, melancholijne spojrzenie na ciało mojego wroga.
****
Patrzę na zachodzące słońce. Wygląda pięknie, idealnie. Jezioro, słońce, plaża ale Wolfa i Karima wciąż brak. Siedzę na ciepłym piasku. Zbliża się wieczór. Jestem nad dużym stawem, który znalazłam w środku puszczy. Czuję spragnienie, jeszcze większe niż rano. Zaczyna boleć mnie głowa. Straciłam już wiarę w to, że gdzieś spotkam przyjaciół. Po prostu utkwię w lesie, może odnajdzie mnie jakiś helikopter, a może nie znają nawet współrzędnych geograficznych tego miejsca.
Muszę przyznać, że nigdy nie czułam się tak samotna. Wolałabym, aby ktoś tu był, obojętnie kto, z kim mogłabym choćby ponarzekać. Kładę się na piachu i momentalnie zasypiam, trudno się dziwić, kiedy przeszłam tyle kilometrów.

Lecę przez pola na jakimś wielkim, białym ptaku. Jego lot jest bardzo niestablilny, dlatego muszę się mocno trzymać. Wlatujemy przez okno do wielkiej, staromodnej willi. Ptak siada ze mną na półce.
-Gdzie jest Logan?-pyta wysoki, siwy mężczyzna z półdługimi włosami. Jest wyraźnie rozwścieczony, co przedstawiają  jego zmarszczki.

-Zniknął, po prostu wyszedł na poszukiwania i śladu po nim nie ma-odpowiada mu wzruszając ramionami wojownik w czarnym kombinezonie-Myśli pan, że to ona?

-Albo jej koledzy-prycha siwy facet-Chociaż...ma możliwości na wojowniczkę.

-I tak nam nie zagraża, szefie. Proszę tylko spojrzeć na naszą armię...

Szef wali pięścią w stół.

-Co z tego, jeśli dotąd nie dostałem księgi?-pyta z wyraźnymi pretensjami do rozmówcy i zaciśniętymi zębami-Wysłałem tornado do jej miasta, może zrozumie, że ma się poddać i mi ją znaleźć.

-Tak od razu tornado?

-A co mam, cholera zrobić?!-zrywa się z fotela-Macie mi ich tu przyprowadzić, to dziecko i jej towarzyszy. A jeśli nie...-w jego dłoni pojawia się niebieskawa, mała kula. Ciśnie ją w pobliski wazon ze zwiędłymi kwiatami. Szkło rozbija się z trzaskiem, wylewając na popalony dywan brudną wodę.

Wszystko jaśnieje stopniowo, aż wreszcie cały obraz zalewa się białym kolorem. Otwieram oczy. Szybko zrywam się z zimnego piachu. Obejmuję wzrokiem całą okolicę i znów wracam do ponurych myśli. Nie wiem, czy cieszyć się z tego, że przetrwałam noc, czy martwić się, kiedy nastąpi odwodnienie w moim organizmie. Głód skręca mi żołądek, zjadłabym wszystko, obiecuję, wszystko!

Podchodzę do brzegu czystego jeziora i przemywam lodowatą wodą twarz. Ile dałabym za minutę gorącego prysznicu! Kucam przy wodzie i uświadamiam sobie, że nigdy w życiu się tak nie nudziłam. Moją uwagę przyciągają dwa kamienie wystające spod piachu. Wygrzebuję je i zaczynam się nimi bawić, jak małe dziecko. Stukam kamieniami o siebie, podrzucam je. Nagle do głowy przychodzi mi pewien pomysł. Ściągam arafatkę, kładę ją na piachu i pocieram nad nią znalezione kamienie, oczekując iskry. Nie mogę określić, czy to wygłupy, czy też walka o przetrwanie. Po prostu na niczym mi już nie zależy. Utknę tu. Trę, trę i nic z tego. Kamienie tylko są ciepłe. Klnę cicho. Nie dość, że jestem głodna, spragniona, to jeszcze mi zimno. W potoku przekleństw wyrywa mi się kolejne, dziwne słowo.

-Igne vivit.

Arafatka nagle zaczyna płonąć żywym ogniem. Wybucham śmiechem, ja opętaniec. To mi się nawet podoba. Czary są wtedy, kiedy tego chcę. Chciałabym jednak się nauczyć używać magii tak jak chcę, i jak chcę. Czy tak mają dzieci magów, że nie wiedzą co i kiedy mówią? Co mi z tego, że będę wypowiadać jakieś dziwne słowa, nie znając ich sensu? Pocieram oczy dłońmi. Obserwuję w moich myślach zły humor spowodowany brakiem jedzenia. Przecież powinnam się cieszyć, z tego, że jeszcze żyję.

Siadam do ogniska i wyciągam ręce ku płomieniom. Gorący żar powoduje, że dopiero teraz czuję, iż mogę ruszać w pełni palcami.

Patrzę przed siebie, na wschodzące słońce. To piękny widok, jasne słońce wśród szarego, niemrawego otoczenia. I jeszcze to jezioro, gładkie tak tafla lustra, takie srebrzyste i czyste. Nieoczekiwanie płaską powierzchnię jeziora przecinają dwa podłużne nury, które rozchlapują wodę na wszystkie strony. Patrzę na to ekscentryczne zjawisko, ze strachem i pytaniem "co to kurcze jest?!" na twarzy. Wstaję podskokiem i wyciągam z futerału sztylet. Trzymam go koło ucha i czekam, aż to coś wyłoni się z wody. Jest coraz bliżej i bliżej, a mi coraz szybciej bije serce. Nie mam pewności, że znów pójdzie mi tak łatwo, jak na drzewie.

Z wody wyłaniają się dwie zmoczone postacie, w przemokniętych, zielonych płaszczach.

-Wolf! Karim!-podbiegam do nich i pomagam im wyjść na brzeg-Jak mnie tu znaleźliście? Myślałam, że zgubiłam się na dobre.

-Ognisko-wycedził Wolf przez zaciśnięte zęby-Zobaczyliśmy dym.

Przyjaciele byli bardzo zmarznięci, więc zdjęli przemoczone płaszcze i koszulki i rozłożyli je koło ognia. Zauważyłam, że mają umięśnione ramiona i brzuchy, ale nie wyglądali jak kulturyści. Sami usiedli tuż przy gorących płomieniach. Trzęśli się z zimna, ale to powoli ustępowało. Wymieniali jednak między sobą i mną uśmiechy.

-Wkrótce musimy zgasić ogień-stwierdził Wolf-Jesteśmy teraz łatwym celem dla Tisiv.

-A skoro mowa o Tisiv-wtrącił Karim spontanicznie-Natknęliśmy się na ciało jednego z nich. Tropiciela. To ty go wykończyłaś?

W mojej głowie pojawia się nieprzyjemne wspomnienie bezwładnego ciała wojownika, które spadało obijając się o gałęzie dębu.

-Nie wykończyłam. Spadł-Wolf i Karim unoszą znacząco brwi-Kiedy go usłyszałam, weszłam do drzewo, a on za mną. Schowałam się w jakimś gnieździe, a jak pojawił się przede mną, kopnęłam go i...no i spadł.

Moi towarzysze patrzą się po sobie wymowie i zaczęli śmiać się cicho.

-Tak myślałem, Lena-mówi rozchichotany Wolf-Nie masz jeszcze odwagi, żeby używać broni.

-Nauczę się!-protestuję-Zabijanie zabijaniem, ale co z namiotem?-zmieniam umyślnie temat.

-Z tego co nam przekazał Vegard-zaczął Karim, ale natychmiast mu przerwałam

-Vegard żyje? Kto jeszcze przeżył?

-Tak, żyje. Franek też, Karem, Fabio, Strzerzowski, Matt, Taylor, Jeen, Aisza, Ucja również.

-A pozostali? Linda, kapitan Mario, Jake i inni?

-Kapitan Mario jest ciężko ranny. Nie wiadomo, czy jeszcze przeżyje. Pozostali...nie żyją.-rzecze Wolf i zapada dosłownie żałobna cisza.

Wpatruję się w jeden punkt i przed oczami mam piegowatą twarz Jake'a i serdeczny uśmiech Lindy. Zadziorne wizerunki innych wojowników...Umarli. Czuję o wiele większy żal, niż przy śmierci wojownika Tisiv. Swoje życie zakończyli moi sojusznicy, przyjaciele. Znałam ich jeden dzień, a czuję się, jakbym spędziła z nimi całe życie. Dziwne poczucie winy wypełnia mnie od środka. Wreszcie wybucha.

-To przeze mnie-prawie krzyczę-Tylko sprowadziłam na was Tisiv.

-Nie-odpowiada krótko mężczyzna-My cię potrzebowaliśmy.

-Do robienia sobie kłopotu?

-Posłuchaj mnie, jesteś dobrym człowiekiem, nie chcesz, żeby nikomu nie działa się krzywda, tak?-pyta szorstko, a ja kiwam głową-My też, wbrew pozorom, tacy jesteśmy. Kunt jest zdolny do wszystkiego aby zdobyć Księgę. Może rozwalić nią wszystko wokoło, bo jest chory psychicznie i nie akceptuje nikogo, oprócz siebie. To ty jesteś teraz głównym przewodnikiem poszukiwań...

-Ale dlaczego? Jak na razie na nic się wam nie przydałam.

-Masz w sobie moc, o jakiej nie wiesz. Nawet nie wiesz, że znasz magię. Prawdopodobnie w poprzednim wcieleniu byłaś ostatnią osobą, która widziała księgę.

-Jak to możliwe? Skąd o tym wiecie?-pytam kąśliwie. Znów dowiaduję się o wszystkim ostatnia.

-To wszystko jest zapisane w średniowiecznych kronikach. Odnaleźliśmy je pod koloseum w Rzymie.

Cichnę na chwilę i gładzę palcami piasek. Wygląda na to, że nie bez powodu mam takie dziwne zdolności. Najgorszym problemem jest wiara w to, co mówi Wolf.

-Co zrobimy z księgą, kiedy ją znajdziemy?-celowo zmieniam temat.

-Jeszcze nie wiem-odzywa się cicho mężczyzna.

O dziwo nie wtrącający się dotąd Karim zapytał:

-Ej, może coś zjemy? Głód jak na razie nie wpływa dobrze na jakiś postęp, tylko psuje humor.

Chłopak wyciągnął z dużego plecaka, który miał ze sobą, kilka kanapek i rozdał każdemu po jednej.

-Musimy oszczędzać-tłumaczy-I tak dobrze, że udało mi się coś spakować.

Wszyscy starali się jeść wolno, aby oszukać organizm, ale ten spragniony jedzenia, wciągał wszystko jak odkurzacz. Zjadłam kanapkę i tęsknym wzrokiem popatrzyłam ku plecakowi Karima.

Wstaliśmy z niedosytem, jednak z o wiele lepszym humorem. Wolf zdecydował, że pójdziemy na wschód, bo z tego, co pamiętał z mapy, niedaleko jest kryjówka Tisiv i zamierzamy ją zaatakować. Uznał, że to będzie najlepszy trening, bo praktyczny. Mnie ciarki przechodziły po plecach, gdy to mówił, ale uznałam, że muszę wreszcie postawić na odwagę i zrobić to, co do mnie należy.

Tak więc wyruszyliśmy wzdłuż brzegu jeziora. Wstawało już słońce i dzień zapowiadał się naprawdę nieźle. Teraz, jedyne co mnie przejmuje to znaczące spojrzenia i uśmiechy, które wymieniam z Karimem.

_____________________________________
Kolejny rozdział :) 
Liczę na wasze komentarze, mogą być nawet negatywne. Chcę wiedzieć, że nie piszę tego dla siebie.
Niezalogowani również mogą opiniować :)

poniedziałek, 5 maja 2014

Rozdział 4-Jestem nadzieją.

-Masz tu jakieś lustro?-pytam Karima rozglądając się po pokoju.

-A po co ci lustro? Przecież to tylko trening...-mówi rozbawiony

-Patrz na moje włosy!

-Długie, brązowe. Co w nich takiego złego?-dziwi się chłopak, a ja wzdycham i patrzę na niego z założonymi rękami-No dobra...zaraz wykopię-odpowiada zrezygnowany i po chwili rozrzucania rzeczy po pokoju podaje mi małe lusterko.

-Dziękuję-szczerzę się do chłopaka i siadam na moim materacu.

Rozpuszczam związane wcześniej włosy i zważając na to, że nie mam szczotki, przeczesuję je palcami, później znowu wiążę je w luźnego koka. Patrzę się w lustro na kilka plastrów zakrywających rany na twarzy. Trochę psują mój wizerunek, ale nie będę się nimi przejmować. Zawsze chciałam mieć jakieś fajne znaki szczególne, jak blizny, znamiona. Według mnie dodają one uroku i nikt nie jest taki sam. Teraz na pewno jakieś mi zostaną, bo na śniadej cerze widać wszystkie niedoskonałości.

Po kilku minutach przyszedł (tym razem zapukał) po nas Wolf i zabrał nas na trening. On i Karim mieli takie same, brunatno-zielone płaszcze. Miały duże kaptury i były dość cienkie, ale za to wygodne. Kiedy widzę ich w tych płaszczach, budzą w sobie tajemniczość. Ja, w moich dżinsach wyglądam przy nich, jak wielki neon wśród ciemności. Nie chcę jednak narzekać.

Dotarliśmy na pobliską polanę. Był to niewielki teren. To wszystko, co mogłam zobaczyć w ciemnościach.

-Trochę ciemno.-odzywam się cicho

-Zaraz to załatwimy-odpowiada mi Wolf i wyciąga z kieszeni płaszcza niewielką krótkofalówkę-Vegard, zgłoś się-mija krótka chwila, kiedy w głośniczku słyszę stłumiony głos dziadka.

-Zgłaszam się.

-Załatw nam oświetlenie i niewidoczność na polanie przy strumyku-mówi Wolf bez namysłu, a ja zastanawiam się gdzie są tu lampy i jak załatwić nam niewidoczność?!

-Robi się, dzieciaki. Uważajcie na moją Lenę-mówi łagodnym głosem Vegard. Kiedy wspomniał o mnie, zrobiło mi się jednocześnie miło i głupio.

-Dobra, dzięki-mówi mężczyzna i posyła mi znaczące spojrzenie. Chowa krótkofalówkę, a za chwilę dzieje się coś uderzającego, co zapiera mi dech.

Polana nagle rozświetla się białym, aluzyjnym światłem, ukazując jasno zieloną, świeżą trawę oraz różnie, ale przemyślanie polokowane przeszkody-skały, drewniane belki, okopy z wodą i bez, obręcze...Całość prezentowała się bardzo profesjonalnie i sportowo. Mam tylko obawę, czy nie ośmieszę się pokonując ten tor. I dodatkowo ta dziwna myśl, że znajduję się w jakimś dziwnym śnie, a może jestem w śpiączce? Nie, na pewno nie. To znaczy mam taką nadzieję, bo to wszystko, ta magiczna przygoda jest zbyt piękna, aby była tylko nic nie znaczącą abstrakcją.

-Gotowa do startu:?-pyta zdecydowanym głosem Wolf i klepie mnie po plecach

-Och...dużo tu tego. Mogę wiedzieć, co mam zrobić?

-Nie wiem, podejdź do czegoś, wybierz coś sobie-odpowiada mężczyzna patrząc w dal

-Aaa...dobrze-rezygnuję z dodatkowych pytań, bynajmniej dla mnie byłby one wkurzające

Powoli zbliżam się do oddalonego o kilka metrów wysokiego na kilkanaście metrów składu belek. Patrzę niepewnie w stronę moich kompanów. Karim klaszcze zachęcająco i jak zwykle się szczerzy, a Wolf zakłada ręce i obserwuje mnie z zainteresowaniem. Biorę głęboki oddech, bo się przyda. Drewniana wieża budzi we mnie ogromne przerażenie, mam lekki lęk wysokości, ale coś ciągnie mnie do niej.

Stawiam stopę na pierwszej belce. Są trwałe, jakby były do siebie przyklejone. Dodaje mi to odwagi.
"Weź się w garść, dziewczyno, pokaż, że umiesz!"-myślę optymistycznie. Kładę ręce na dwóch kłodach wyżej i podciągam się, pociągając za sobą nogi. To nie takie trudne. Powtarzam te kroki, ale robię to coraz szybciej. Jeszcze szybciej. To nawet przyjemne, śmieję się na samą myśl, że mi się udaje i robię to z taką łatwością. Zatrzymuję się, aby sprawdzić, jak daleko już zaszłam. Niepewnie spoglądam w dół i od razu robi mi się niedobrze. To nie jest wysokość 1, może 2 piętra. To jakieś 5 piętro! Nagle mam poczucie, że zaraz się puszczę, spadnę...

-Wszystko okej?-wydziera się do mnie Karim z dołu-Już niewiele ci zostało!

Zagryzam wargę i patrzę w rozjaśnione, nocne niebo. Pnę się do góry, tym razem rozważniej stawiam każdy krok, mając świadomość, że znajduję się bardzo wysoko.

Jestem już coraz bliżej, jeszcze tylko kilka stąpnięć, już prawie. Łapię wreszcie drążek na samej górze, ale nie nadążam się podciągnąć, a co dopiero nacieszyć się końcem. Drążek chwieje się niespokojnie i urywa się, a ja z nim.Spadając momentalnie czuję kropelki potu na czole, jednak staram się zachować spokój i chwytam jedną ręką wysuniętą kłodę. Opanowuję nerwy i myśl, że przed chwilą mogłam umrzeć i wspinam się ponownie.

Obejmuję ostatnią już belę i powoli wchodzę na stromy szczyt. Ostrożnie prostuję się. Dookoła mnie rozciąga się niezwykła panorama dżungli. Widzę liście palm i długie liany w otaczającym mnie gęstym lesie. Na północy widzę jasny, widoczny księżyc w pełni. Oddycham głęboko, a moje usta wciąż ułożone są w wariacki uśmiech, który nie może zejść. Jestem szczęśliwa, że udało mi się, że jednak coś potrafię. Że mam talent i mogę go szczególnie TUTAJ wykorzystać.

Rozkładam ramiona w geście zwycięstwa i wydaje z siebie wesoły okrzyk. Patrzę w dół. Karim tańczy zabawnie, a Wolf uśmiecha się szeroko do mnie i klaszcze. Z tej wysokości są o wiele mniejsi. To nie tak wysoko-myślę i robię coś bardzo niepoważnego i głupiego.

Oddaję sprężysty skok przed siebie i spadam szybko na dół, ale nie ogarnia mnie panika, raczej zdziwienie, że odważyłam się to zrobić. Ziemia jest coraz bliżej i bliżej, słyszę krzyk mężczyzn. W głowie siedzi mi jakieś słowo, nie wiem jakie, ale nie mogę się powstrzymać, aby je wypowiedzieć.

-Ascensor

Nagle pode mną pojawia się mgiełka, przeźroczysta, jakby żar. Nieuchronnie zbliżam się do niej, zamykam oczy i...opadam lekko na niewidzialne ciepłe powietrze, które trzyma mnie kilka centymetrów nad ziemią, znika, a ja opadam twarzą w wilgotną ziemię. Obracam się na plecy i siadam. Obok mnie stoją wyraźnie przerażeni towarzysze, trzymają się za głowy.

-Ale...dlaczego?-pyta cicho Wolf wypuszczając ciężko oddech.

-Bo potrafię...-odpowiadam i po chwili sama sobie się dziwię.

***************

Leżę na moim twardym materacu. Wpatruję się w niski sufit klitki i pozwalam, żeby przed moimi oczami pojawiły się wspomnienia z treningu, które momentalnie wykrzywiają mi usta w lekki uśmiech. Na brzuchu, nogach i rękach pojawiły się zakwasy, ale byłby niemożliwym, gdyby nie wystąpiły po tak ciężkim treningu. Wyścig z Wolfem i Karimem na bieganie, długi na prawie kilometr tor z przeszkodami, skała do wspinaczki, przepłynięcie jeziora...To męczy. Okazałam się być bardzo dobra w zwinności i szybkości, a jak mówi Wolf, to się naprawdę przydaje.

Minęło już dużo czasu, a ja dalej nie mogę zasnąć, choć jestem zmęczona po wszystkim co się dziś stało. Sięgam ręką po telefon, który leży obok mnie i wyświetla mi się godzina druga w nocy. "Świetnie"-myślę wściekła. Jednak na komórce jest też z tuzin powiadomień o nieodebranych połączeniach od...mamy.

Właśnie! Mama!

Zrywam się z materaca, narzucam na koszulkę Karima bluzę i podciągam jego za małe na niego, a za duże na mnie dresy. Wkładam buty i wybiegam z pokoju wprost na cichy, ciemny  korytarz. Truchtem przebiegam do jego końca i zatrzymuję się przed czerwoną zasłonką. Pukam w  jej drewniane obramowanie i przystępując z nogi na nogę czekam na odpowiedź.

-Coś ważnego?-pyta jak zawsze poważny głos Wolfa

-Chyba tak. To znaczy...

-Wejść.

Wślizguję się do pokoju Wolfa i jak zwykle to robię, wpierw oglądam otoczenie. Jest to jeszcze mniejszy od Karima pokój, też bez okien, ale panuje tu niesamowity porządek. Mieści się tu tylko skromne, pościelone łóżko i duża szafa z książkami oraz stalowy stojak na broń.

-No, to co się stało?-pyta mężczyzna rzucając mi bystre spojrzenie. Siedzi na swoim łóżku, tym razem nie w płaszczu, ale w luźnej koszulce i dresie. Chyba każdy ma tu dres.

-Chodzi o moją mamę. Na pewno się martwi, nic jej nie powiedziałam.

Wolf wzdycha i spuszcza wzrok.

-Twoja mama nie musi nic wiedzieć. Ona, podobnie jak całe twoje miasto, szkoła...nie znają cię-mówi powoli-Musieliśmy to zrobić.

-Jak? Przecież to nie możliwe, żeby tak po prostu o mnie zapomnieli!

-Tutaj w grę wchodzi magia, bardzo zaawansowana magia. Vegard, twój dziadek rzucił na miasto Cień Zapomnienia, wymazał cię z ich pamięci, żeby nie było kłopotów. Jutro ktoś z załogi zakradnie się po twoje rzeczy, oczywiście te najważniejsze.

-Cień Zapomnienia-powtarzam cicho-W jednej chwili staję się nikim.-mężczyzna otwiera usta, aby coś powiedzieć, ja jednak dodaję-Nie boję się, znam to uczucie.

Zapada niezręczna cisza. Nie wiem, czy mam iść, czy dalej tu stać. Ten stan przerywa głośne pukanie w wtargnięcie do pokoju Vegarda.

-Przyniosłem ci leki. Mocniejsze niż zwykle.-Wolf przechyla głowę w moją stronę-Ach, Lena, jesteś!-mówi uradowany dziadek, a jego żółte oczy otwierają się szeroko-Ohh...ee...nie śpisz?

-Nie mogę zasnąć-odpowiadam, aby zabrzmiało to jak najbardziej zwyczajnie-Pytałam się o mamę, ale już wszystko wiem. Zostawię was samych.-uśmiecham się serdecznie-Dobranoc, dzięki za pomoc, Wolf.

Wychodzę szybko z pokoju i wracam do Karima. Opadam ciężko na materac i wsłuchuję się w spokojny oddech chłopaka.

*******
Otwieram powoli oczy, spodziewając się, że zobaczę biały sufit, białe ściany i masę plakatów. Tak jednak się nie dzieje, bo uświadamiam sobie, że nadal jestem w Namiocie Bellatorres i nadal okazuje się to być rzeczywistością.Odwracam głowę w lewo i widzę, że Karim też powoli się budzi.


-I jak się spało w mojej jaskini?-pyta lekko ochrypnięty.

-Twardo...ale nawet dobrze,posłuchaj, mam do ciebie pytanie. Czy Wolf jest na coś chory?

-Nieee, to raczej okaz zdrowia-odpowiada po chwili namysłu

-Vegard przyniósł mu jakieś leki. Mówił że są mocne.-wspominam

Chłopak wzdycha i układa się bokiem do mnie.

-To dłuższa historia. Kiedy Wolf miał dwadzieścia parę lat, złapali go na przeszpiegach Tisiv. Postanowili się nim trochę pobawić, później zaprowadzili go do Knuta, a on wypalił mu za pomocą magii na przedramieniu znak, który nie wiadomo dlaczego, cholernie boli.

-Jak on wygląda?-pytam i siadam na materacu.

-Nie wiem, nie lubi o tym mówić. Nie dziwię się mu, to hańba poddać się Tisiv. To ty powinnaś wiedzieć, jesteś magiczna-wzrusza ramionami

-Tylko w połowie. A to, na treningu...czyste szczęście.

Karim podnosi się z łóżka i kręci głową z uśmiechem.

-Czyste szczęście-powtarza-Linda,to od jedzenia, powiedziała, żebyś przyszła do niej pożyczyć ubrania-zmienia temat-Tylko do czasu, aż nie skoczymy po twoje rzeczy. Pierwszy pokój w korytarzu.

-Okej, myślisz, że jeszcze śpi?

-Nie, miała trening o piątej.

Opuszczam pokój chłopka i udaję się do zasłonki na początku korytarza. Poprawiam włosy i pukam. Parawanik rozsuwa się i ukazuje się ta sama dziewczyna, która podkradała jedzenie. Była już umalowana, miała ułożone swoje blond włosy, i mogę śmiało powiedzieć, że była naprawdę ładna.

-Cześć-wypalam

-Och, Lena, wchodź!-widać, ucieszyła się na mój widok i wpuszcza mnie do środka.

Kolejne pomieszczenie i kolejny bałagan, tym razem jeszcze większy od Karima.

-Tak, wiem, że straszny bałagan-śmieje się

-U Karima podobnie.

-Przyszłaś pewnie pożyczyć parę ciuchów? Chodź do szafy, jedyne miejsce gdzie mamy porządek.

Otwiera trzecie drzwi dużej szafy z podpisem "Lindzia".

-Lindzia...-czytam

-To chłopcy-uśmiecha się wstydliwie-Możesz mi powiedzieć, jak to jest umieć czarować? Przymierz tą koszulkę-podaje mi ubranie i cały czas grzebie w szafie, przez co jej głos jest stłumiony.

-To na serio-ściągam bluzę i wkładam koszulkę Lindy-Nie dzieje się tak, jakbym chciała. Ta jest dobra, mogę ją wziąć?

-Jasne, bierz, ja już nie noszę. Masz, spodnie, nosiłam je jak byłam w twoim wieku, przymierz-rzuca mi spodnie-Wiesz, jesteś o wiele lepsza od nas. Powinnaś się tym...szczycić.

-Nie ma czym. To ja was podziwiam za odwagę. Jak tu trafiłaś?

-Vegard uznał, że się nadaję, bo zauważył mnie kiedyś na lekcji łucznictwa. Zgodziłam się, bo kocham przygodę i potrafię dochować tajemnicy-uśmiecha się, chyba na wspomnienie.

-A twoi przyjaciele?

-Chodziliśmy w trójkę na łucznictwo, bo dom dziecka to  zorganizował.

Kiwam głową i nie chcę zadawać już zbędnych pytań, bo wszystko już rozumiem.

Linda okazała się być bardzo miłą osobą, bardzo wygadaną  i śmiałą. Polubiłam ją. Wcisnęła mi dużo ubrań ("na pewno będziesz w tym super wyglądać"). Nawet się nie obejrzałam, a minęła już godzina. Ubrałam się pospiesznie w rzeczy dziewczyny i zeszłam do holu, aby poszukać Karima.

Powitał mnie zapach parzonej kawy. Weszłam do kuchni z nadzieją, że tam będzie, ale zastałam miłą kobietę w starszym wieku, którą widziałam wczoraj.

-Dzień dobry-mówię

-Dzień dobry, dzień dobry!-odpowiada i śmiesznie macha ścierką-Zaraz będzie śniadanie.

-Może pomogę?-pytam

-O tak, miło z twojej strony. Musimy zrobić kanapki dla dwudziestu osób. Wykorzystaj wszystko co masz na tym blacie-wskazuje na stolik pełen  chleba, wędliny, sera i warzyw.


Podwijam rękawy koszuli i myję ręce w pobliskim zlewie i biorę się do pracy. Okazało się to być bardzo żmudnym zajęciem ("chleb, wędlina, ser, pomidor-gotowe!"), więc zaczęłam rozmowę.

-Jest pani wojowniczką?

-Byłam-szczerzy się do siebie-Ale kontuzja w walce spowodowała, że utykam na jedną nogę.

-Ohh...-gorączkowo myślę, co powiedzieć-To przykre.

-Każdy prędzej czy później zostaje kontuzjowany. Taki jest kolej rzeczy-kładzie mi rękę na ramieniu-Dlatego trzeba się bronić i mieć się zawsze na baczności.

-Oczywiście-kiwam głową-Tak właściwie, co robią wojownicy?

-Szukamy księgi, a po drodze walczymy z Tisiv, bo oni też się na nią uwzięli.

-Ilu jest tych Tisiv?

-To potężna armia. Liczy sobie jakieś pół tysiąca...

Uśmiecham się lekko, dając do zrozumienia kobiecie, że zrozumiałam, ale mi wcale nie jest do śmiechu. Nie potrafię pojąć, jak dwudziesto-osobowa armia Bellatorres radzi sobie z pół tysiącem Tisiv. To zaczyna mnie przerastać, moje myśli skupiają się tylko na tym, czy podołam walce z wrogami, czy zginę jako nic nie umiejąca dziewczyna.

Słyszę szybki dźwięk posuwającego się szkła po blacie.

-Eceleni-szepczę automatycznie i szybko się odwracam. Znów to się stało. Szklanka zawirowała w powietrzu, uniosła się do góry i bezszelestnie wróciła na miejsce, z którego spadła. Patrzę błagalnym wzrokiem na panią obok, mając nadzieję, że niczego nie zobaczyła, ale niestety...

-Lena! Mój boże!-złapała się za głowę-Ty jesteś magiczna...

Wzdycham i wymownie spuszczam głowę.

-Rozumiem-klaszcze w dłonie-Vegard też nie lubi czarować publicznie. Ale ja tak kocham patrzeć jak to wszystko jest takie...takie...niemożliwe.

Śmieję się cicho. Kanapki zostały już zrobione, więc pani Karen, bo tak się nazywała, zwołała wszystkich swoim nadzwyczaj donośnym głosem.

Kiedy każdy zajął swoje miejsce przy długim stole, zaczęło się jedzenie. Wszyscy dostali po papierowym talerzyku, jednej białej serwetce i plastikowym kubku z herbatą. Dotarło do mnie, że tu żyje się na prawdę biednie i samym treningiem.

Szybko przeżuwałam kanapki, bo na stres reagowałam inaczej niż inne dziewczyny które nic nie jadły, albo po prostu wmawiały sobie, że się stresują, a tak na prawdę były głodne jak wilki. Ja wpychałam jedzenie do buzi, nie zważając na to, jak bardzo jestem zestresowana lub czy w ogóle jestem zestresowana.

Ciszę przy stole przerywa głośny, jeżący włos na głowie huk. Każdy wzdrygnął się. Mario Welletti, siedzący obok mnie dobrze zbudowany fizycznie, siwiejący kapitan wojowników z wąsem zawołał do Jake'a umazanego kakaem.

-Chłopcze, idź sprawdź co się dzieje.

Jake rozglądnął się niespokojnie i kiwnął głową. Podbiegł do wyjścia namiotu i wyciągnął zza paska od spodni srebrny sztylet. Szybkim ruchem wyszedł z namiotu i zniknął. Wszyscy opuścili głowy i czekali, więc zrobiłam to samo. Ciszę przerwał dziecięcy krzyk i te same głośne huki, jeden po drugim. Zerwaliśmy się z krzeseł i popatrzyliśmy ku górze. Wielkie, fioletowe kule leciały prosto na nas przez palący się dach, który ukazał szare, burzliwe niebo.

Spodziewałam się wrzasków ze strony towarzyszów, oni jednak zachowali spokój, mimo przeraźliwego dźwięku i świadomości, że zaraz fioletowa kula może spaść im na głowę. Vegard skoczył w stronę lecącej i uniósł ręce, a po między nimi ukazała się ogromna, srebrna tarcza okrywająca zespół, ale co chwile znikała.
Dziadek zaciskał zęby i widać, że wykorzystywał dużo energii, aby używać tak skomplikowanych czarów. Wydusił z siebie:

-U-uciekajcie! Wszyscy! Tarcza niewiele wytrzyma.

Teraz dopiero rozpoczął się chaos. Wszyscy biegali na wszystkie strony, wykrzykując coś do siebie. Widzę to wszystko jakby w zwolnionym tempie, pewnie ten huk zdołał już mnie ogłuszyć. Kapitan Mario zaciągnął mnie szybko pod stół, aby uniknąć wybuchu kuli, która leciała wprost na nas.

-Jesteś Lena?!-stara się przekrzyczeć hałas-Nadszedł atak. Musisz jak najszybciej uciekać!

-Ale co z wami?-krzyczę. Obok wybucha kolejna kula, która sprawiła, że zatrzęsła się podłoga namiotu.

-Poradzimy sobie. Tu chodzi o ciebie! Dziecko, teraz ty jesteś najważniejsza, jesteś nadzieją! Bierz mój płaszcz-ściąga z siebie taki sam płaszcz, jaki mają Karim i Wolf-Jest w nim sztylet, a od wewnętrznej strony łuk ze strzałami-chcę mu przerwać, że nie umiem posługiwać się bronią, on jednak łapie mnie za ramiona-Weź go i uciekaj tylnym wyjściem, tam będą Karim i Sebastian-patrzy mi prosto w oczy-Uważaj na siebie, proszę!

Zakładam płaszcz, kiwam głową do Mario i przemieszczam się schylona wzdłuż stołu. Czekam na ostatni huk, a kiedy usłyszałam rąbnięcie gdzieś z prawej strony, puściłam się biegiem prosto przed siebie. Biegłam tak szybko jak nigdy dotąd, dostałam tak wielkiego zrywu przez ten strach, że nie czułam nóg-po prostu biegłam. Dopadłam tylnego wyjścia i wyleciałam wprost na polanę treningową. Trzęsłam się jak nigdy dotąd, nie potrafiłam nad tym zapanować. Rozglądnęłam się dookoła, ale moich przyjaciół nigdzie nie było. Przygryzam knykcie dłoni. Nagle dostrzegam na mokrej ziemi długą strzałkę na północ. Bezmyślnie rzucam się w stronę lasu.

****************************************

I wreszcie koniec :)
Komentujcie, to jest dla mnie najważniejsze, choćby kilka słów, czy pisać dalej.

Foxik